Bramy raju

Mają niewiele ponad dwadzieścia lat. Przyjechali do Wrocławia cztery lata temu z północnego Kazachstanu. Kilka tysięcy kilometrów, cztery dni jazdy pociągiem. Zostawili tam rodziny, szkoły, przyjaciół. To nie była łatwa decyzja. Tak jak niełatwe były pierwsze lata tutaj, gdzie życie płynie innym rytmem, klimat jest bardziej wilgotny, a ludzie hołdują sobie tylko znanym zasadom wybiórczej tolerancji.

(05-04-2000 r.)

-Polacy trochę się śmiali, trochę lekceważyli – wspomina Anatol – gdy słyszeli, że jesteśmy ze Wschodu. To było przykre. Dziś takie docinki traktujemy inaczej. Zresztą, choć sami nie wiedzą, wielu z nich mogło się znaleźć na miejscu naszych dziadków. Niechże się więc cieszą.

– W domu mówiło się łamaną polszczyzną, z domieszkami rosyjskiego i ukraińskiego – mówi Marina. – Dziadkowie wspominali dawne czasy, zsyłkę, pierwsze ciężkie lata, ale bez gniewu. Przyjęli, co dał los, wybudowali domy, pozakładali rodziny. Pamięć przetrwała w tradycjach, świętach, obchodzonych tu chyba z większą celebrą niż w kraju. Babcia uczyła mnie języka polskiego z elementarza. Nie wiem, skąd go miała. Kto chciał, mógł się uczyć polskiego języka. Zawsze znalazł jakiś sposób.

Polskie książki zaczęły docierać do nich, gdy runął Związek Radziecki. Przywozili je ze sobą pierwsi polscy nauczyciele.
– Ale i wcześniej mogliśmy poznawać polską literaturę – twierdzi Igor. – Tyle, że w tłumaczeniu. To jest coś, czytać Kochanowskiego i Mickiewicza po rosyjsku.

Do Polski
ciągnęła ich ciekawość. Kultury, języka, sztuki, ludzi. To była też szansa na lepsze życie. Jakie, dokładnie nie wiedzieli, ale pewność, że inne niż tam, już była wartością samą w sobie. Dlatego nie wahali się spróbować, gdy usłyszeli o możliwości studiowania w Polsce. To była ich najpoważniejsza decyzja, podjęta często wbrew rodzinie, przerażonej perspektywą wyjazdu w świat, taki odległy i taki nieznany.

– Studiowałem dwa lata w Kokczetau, w Instytucie Polonistyki – opowiada Igor. – O kursach w Polsce dowiedziałem się od koleżanki, Kazaszki zresztą. Postanowiłem spróbować. W Instytucie odnieśli się do tego raczej nieprzyjaźnie. Mówili: wyłożyliśmy tyle pieniędzy, żeby was kształcić, a wy to rzucacie.

Rozpoczęli od rocznego kursu przygotowawczego na wrocławskiej Politechnice. Razem z nimi uzbierało się w sumie kilkanaście osób. Niektóre musiały zrezygnować, bo nie dawały sobie rady. Najlepsi zaczęli studia. Marina, Igor i Anatol trafili do Kolegium Nauczycielskiego.

– Na rozmowie kwalifikacyjnej postawiono mi ultimatum – wspomina Igor – albo kolegium, albo powrót do kraju. Ciężko zdecydować o całym swoim życiu w kilka minut. Zdecydowałem się zostać. I nie żałuję tego.
Po ukończeniu kolegium znaleźli się właściwie w punkcie wyjścia. Bez zawodu, bez pełnego wykształcenia. Dzięki upartym staraniom życzliwych osób umożliwiono im napisanie pracy licencjackiej w Instytucie Filologii Polskiej. Teraz są na 3 roku wrocławskiej polonistyki.

W Zielonym Gaju,
rodzinnej wiosce Mariny, mieszka około 3 tys. ludzi. Większość Polaków. Jest tam szkoła, jest nawet gimnazjum. I kościół. Polski ksiądz. Żyje się ciężko, choć pewnie lepiej niż w mieście, bo tu przynajmniej głód nie zagraża. Każdy ma swój ogródek, trochę warzyw, zapasy na zimę.

Kołchozy oficjalnie zlikwidowano po rozpadzie ZSRR, ale tak naprawdę funkcjonują nadal, tyle że pod innym szyldem. Teraz są to „spółki akcyjne”.
– Co z tego, że dyrektor porozdawał ludziom ziemię, skoro te przydziały oddalone są o 60 km od wioski – mówi Igor – w dodatku na terenach, gdzie nie ma wody? Jak będziesz żył? Pracuje się więc w dawnych kołchozach, jakby nic się nie zmieniło.

– Może tylko dziś trudniej coś ukraść – mówi Anatol – bo lepiej pilnują i milicji więcej. Kilku już do więzienia poszło za kradzież zboża. Kto nie pracuje na roli, nie hoduje bydła, otwiera lokalne sklepiki. Tyle, że kupować nie ma komu, bo pieniędzy brakuje, więc ludzie zaopatrują się jedynie w najpotrzebniejsze rzeczy. Rośnie za to popyt na alkohol.

– Wiadomo, pijaństwo było zawsze– mówi Igor – ale teraz jest coraz gorzej. Piją nawet Kazachowie. To taka powszechna ucieczka od problemów. W mieście dawne fabryki stoją. Kapitał zagraniczny wykupuje co się da. Niewielu ma pracę, a ci co mają, nie mogą być pewni, czy dostaną za nią wynagrodzenie.

– Pracowałem przez pewien czas jako sanitariusz – opowiada Igor. – Nigdy nie było wiadomo, kiedy i ile nam zapłacą. Młodzi zabierają się za handel, ale skutek jest mizerny, jeśli nie mają początkowego kapitału (zazwyczaj nie mają), albo nie próbują „kombinować” (zazwyczaj próbują). Moja siostra, która kończy właśnie szkołę i chciałaby się dalej kształcić, nie ma na to szans. Studia to dziś kosztowny zbytek dla bogatych Już i tak trudno związać koniec z końcem, skoro ojciec, ślusarz, zarabia marne grosze i pięcioosobową rodzinę utrzymuje matka, pracująca na dwa etaty i babcia, z własnej emerytury.

Wcześniej
nigdy nie było tam konfliktów na tle narodowościowym. Wielki Brat przygarnął wszystkich i po równo obdzielał swoimi względami. W klasie Igora uczyło się razem kilkanaście nacji.
– Czuliśmy się razem doskonale – wspomina – nie widzieliśmy żadnych różnic. Z porozumieniem też nie było problemów, połączył nas urzędowy język, rosyjski. Nie widzę w tym nic złego. To tak jak dzisiaj z angielskim, jest modny z konieczności – śmieje się. Po rozpadzie Związku Radzieckiego i odzyskaniu samodzielności, świadomość narodowej odrębności Kazachów wzrasta. A z nią niechęć wobec obcych, obserwowana zwłaszcza wśród młodych.

– Dziś bez znajomości języka kazachskiego ani rusz – mówi Anatol. – Zresztą i to niewiele pomaga, jeśli nie jest się Kazachem z krwi i kości. To nie tak, że dochodzi do bójek czy represjonowania narodowych mniejszości. Je się po prostu ignoruje. Polityka, władza, uniwersytety, zagraniczne stypendia przeznaczone są dla prawowitych mieszkańców. Nas coraz częściej traktuje się jak intruzów.

Marina, Anatol i Igor korzystają z rocznego stypendium rządowego. O tym, czy otrzymają je w przyszłym roku i czy będą mogli kontynuować studia, zadecydują ich wyniki w nauce.
Do Kazachstanu nie chcą wracać. Nawet jako przyszli nauczyciele polskiego.
– Nie wiem, czy za dwa lata będą tam jeszcze Polacy – mówi Igor – Wszyscy uciekają. Tu przyjechać mają szansę tylko nieliczni, więc większość wyjeżdża na Ukrainę albo do Rosji. Wszyscy szukają lepszego życia.

(GP nr 7/26)

O Joanna Kaliszuk 147 artykułów
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*