Co w zamian?

Co w zamian?

Likwidacja spółdzielni mieszkaniowych doprowadzi do zniszczenia dorobku wielu pokoleń spółdzielców – dorobku nie tylko intelektualnego, ale również majątkowego. Co posłowie chcą zaoferować członkom w zamian?

Przypomnijmy, że już raz – w 1990 roku – na mocy ustawy odgórnie zlikwidowano spółdzielcze struktury związkowe (i te centralne, i te wojewódzkie), a przy okazji istniejące w ich ramach i całkiem dobrze prosperujące zakłady spółdzielcze. Straty były olbrzymie. Spółdzielczość straciła niemal połowę swego potencjału, w dodatku pozbawiono ją zorganizowanego zaplecza i pomocy doradczo-konsultacyjnej, zniszczono system poradnictwa i szkoleń, słowem: zdemontowano i rozbito podmiot, który mógłby stanąć w obronie spółdzielczych interesów.
Spółdzielczość jednak poradziła sobie, dostosowała się do nowych warunków, wypracowała własne efektywne metody zarządzania i administrowania zasobami. Dziś większość spółdzielni mieszkaniowych spełnia standardy nowoczesnego zarządzania, o czym świadczą chociażby świetnie utrzymane zasoby mieszkaniowe czy uzyskiwane przez nie certyfikaty znaku jakości ISO 9001:2008.
Nieszczęściem, prywatny konflikt pewnej posłanki z pewnym  prezesem zarządu spółdzielni, natchnął ją, prawem wendetty, pomysłem kompletnego zreformowania spółdzielczości mieszkaniowej. A ściślej, nie tyle zreformowania, co likwidacji. Pod hasłem walki w wszechwładzą prezesów zamierza teraz – ona, a także wielu jej kolegów parlamentarzystów, którzy przyklaskują pomysłowi – ustawowo i przymusowo przekształcić spółdzielnie mieszkaniowe we wspólnoty.
Niestety, o tym jaka jest sytuacja większości wspólnot i co tak naprawdę zamierzają zafundować członkom spółdzielni posłowie, nikt już głośno nie mówi. Dlaczego? Bo nie jest to budujący obraz. 
Wspólnoty bowiem (głównie zresztą z powodu tworzenia ich właśnie w ten sposób – na siłę), niezależnie od formy zarządzania, w większości przeżywają problemy organizacyjne, techniczne i finansowe. Żeby nie odwoływać się do suchych statystyk – przedstawię te problemy na przykładzie jednej ze wspólnot, którą zarządzanie sąd powierzył naszej spółdzielni (jest to tak zwany zarząd przymusowy). Zaznaczam, że większość spółdzielni zarządza z powodzeniem nieraz dziesiątkami wspólnot.
Sytuacja tej wspólnoty jest fatalna. Kolejni zarządcy – dwie spółki z o.o. – nie podołały zadaniu. Stan, jaki spółdzielnia zastała, to 120 tys. złotych zadłużenia, zablokowane konto bankowe, przedawnione należności. Stan techniczny budynku (według protokołu przeglądu) to: przeciekający dach, balkony grożące zawaleniem, brak oświetlenia części wspólnych (odłączone przez Zakłady Energetyczne), niedrożność wentylacji przy jednoczesnym stosowaniu junkersów gazowych… itd.
 Niezależnie od zachowania samych właścicieli – skłócenie, brak poczucia wspólnoty, czyli posiadania majątku wspólnego, o który trzeba dbać – praprzyczyną jest tu ustawowe tworzenie wspólnot, gdy choć jeden lokal uzyskuje status samodzielnej własności. Oczywistym jest, że inaczej będzie współpracować  wspólnota, która powstaje w wyniku świadomej decyzji.
Opisany wyżej stan powoduje, że wielu zarządców nie chce podjąć się takiego zarządzania – bez względu na wysokość wynagrodzenia. Nawet (jak w naszym wypadku) przyznane przez sąd wynagrodzenie wysokości 1,50 zł/m2 (w spółdzielni koszty zarządzania wynoszą ok. 0,60 zł/m2) nie jest tu zachętą. Tym bardziej, że tryb podejmowania decyzji we wspólnotach (a często takie decyzje, zwłaszcza w sprawie pilnych remontów, trzeba podejmować szybko) nie sprzyja efektywnemu zarządzaniu. W małych wspólnotach wymagana jest jednomyślność właścicieli co do np. zakresu robót remontowo-konserwacyjnych. Jeśli jej brak – każdą uchwałę musi zastępować postanowienie sądu. A taka zabawa trwa tygodniami, jeśli nie miesiącami…

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*