Czy politycy (z)niszczą spółdzielczość ?!

Powojenna historia spółdzielczości mieszkaniowej nie należała do łatwych –  nie omijały jej kryzysy, niekiedy bardzo poważne, a większość z nich miała swoje polityczne podłoże. Kto by pomyślał, że właśnie dziś, w demokratycznym państwie, czeka spółdzielczość sprawdzian największy?  Nigdy bowiem wcześniej z takim rozmysłem nie torpedowano samej idei spółdzielczości.

Po wojnie ruch spółdzielczy odradzał się powoli, ale systematycznie – w myśl swoich przedwojennych ideałów – jako ruch solidarnościowy, pomocowy. Pierwszy kryzys przyszedł już na początku lat 70., gdy

państwo postanowiło włączyć spółdzielczość
w nurt budownictwa publicznego (państwowego),
przerzucając tym samym na jej barki
odpowiedzialność za stan mieszkalnictwa.

Dlaczego akurat na spółdzielczość? Bo miała swoje własne, dobrze funkcjonujące struktury, swoje własne przedsiębiorstwa budowlane, miała też doświadczenie. To swoiste „upaństwowienie” nie tylko uzależniło sektor spółdzielczy od organów władzy (która wydawała decyzje, przydzielała tereny pod budowę, decydowała o przydziale materiałów), ale – co najgorsze –  zdegradowało znaczenie członkostwa w spółdzielni. Bo odtąd spółdzielnia musiała budować już nie tyle dla swoich członków, co na zamówienie polityczne (w myśl zasady: „my damy wam tereny i kredyty, a wy nam mieszkania”). Większość kierowanych do spółdzielni osób nie czuła się więc spółdzielcami, ta idea była im obojętna, obca  – wszak dostawały mieszkania od władzy.

Do tego doszedł kolejny, bardzo zły element takiej polityki: wciśnięta w państwowy nurt spółdzielczość nie miała już najmniejszego wpływu na projektowanie, technologie oraz wykonanie budynków. Panował wówczas dyktat wykonawców: to oni decydowali o zastosowaniu najprostszej i najtańszej technologii, w tym zmory technologicznej lat 70. – tak zwanej „wielkiej płyty”.
 To wszystko skrupiło się na spółdzielczości, wypaczyło jej obraz i praktycznie do dzisiaj się mści – w społecznej świadomości pokutuje bowiem ciągle stereotyp spółdzielczości jako spadku po socjalizmie.

Z drugiej jednak strony – nawet w tamtych trudnych czasach honorowano przecież zasady spółdzielczej demokracji, to znaczy nie ingerowano bezpośrednio w sferę samorządności poszczególnych spółdzielni. Innymi słowy – istniały mechanizmy, których nie odważyli się podważyć nawet działacze partyjni. Z pewnością właśnie to – te wewnętrzne samorządne mechanizmy spółdzielcze, te wypracowane przez lata procedury – pozwoliło spółdzielniom przetrwać i odnaleźć się potem w nowej wolnorynkowej rzeczywistości.
Problem w tym, że

z czasem jednak zaczęto coraz mocniej
wkraczać w sferę samorządności spółdzielczej,
czyniąc to za pomocą
rozmaitych aktów prawnych.

Takie silne uderzenie nastąpiło po przełomie 1989 roku. Już 7 lutego 1990 roku weszła w życie specjalna ustawa „o zmianach w organizacji i działalności spółdzielczej”, która likwidowała w ekspresowym tempie wszystkie związki spółdzielcze – i te centralne, i te wojewódzkie. Powołano specjalnych likwidatorów tych struktur, a przy okazji zlikwidowano też istniejące w ich ramach, i całkiem dobrze prosperujące, zakłady spółdzielcze. W ten sposób zakończyła swój żywot produkująca grzejniki fabryka w Stąporkowie czy wielka fabryka stolarki budowlanej na Śląsku, a także wiele, wiele innych. Dlaczego i w jakim celu zniszczono cały ten majątek? Dziś spółdzielczość dysponuje tylko połową potencjału z roku 1990.

Ta sama ustawa nakazywała wszystkim spółdzielniom bezzwłoczne przeprowadzenie wyborów do organów samorządowych. Warto w całości zacytować art. 19 punkt 4 ustawy, który o tym mówił: „Do dnia 31 marca 1990 roku spółdzielnie przeprowadzą wybory do organów spółdzielni bez względu na termin upływu kadencji tych organów. W przypadku nieprzeprowadzenia wyborów, spółdzielnia przechodzi z tym dniem w stan likwidacji. Do likwidacji spółdzielni, które nie przeprowadzą wyborów, stosuje się przepisy ustawy – Prawo spółdzielcze.”

 
Ustawa dopuszczała się także innych, daleko idących ingerencji w życie spółdzielcze, o czym świadczy choćby art. 9 ustawy, dotyczący podziału: „W okresie do dnia 31 grudnia 1990 roku członkowie spółdzielni, których prawa i obowiązki majątkowe są związane z wyodrębnioną organizacyjnie jednostką spółdzielni albo z częścią majątku spółdzielni, który nadaje się do wyodrębnienia, mogą większością głosów wystąpić do zarządu spółdzielni z żądaniem zwołania walnego zgromadzenia w celu podjęcia uchwały o podziale spółdzielni”. I dalej (punkt 4): „w razie podjęcia przez walne zgromadzenie uchwały odmawiającej podziału spółdzielni, członkowie, którzy wystąpili z żądaniem podziału, mogą w terminie sześciu tygodni od dnia odbycia walnego zgromadzenia wystąpić do sądu wojewódzkiego o wydanie orzeczenia zastępującego uchwałę o podziale”.
Trudno dopatrzyć się w tym innych niż czysto polityczne intencji. Tym bardziej, że jeszcze w grudniu 1989 roku spółdzielczość zwołała specjalny kongres reformatorski, który uwzględniał postulaty władz i zamierzał dokonać niezbędnych zmian strukturalnych, tyle że we własnym zakresie i z zachowaniem wewnętrznych procedur. Na to nie pozwolono.
Z czasem okazało się, że takie

ustawowe ingerencje w wewnętrzne życie spółdzielni
to norma w naszej nowej rzeczywistości.

Od 2000 roku, czyli od czasu powstania ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, ustawodawca – poprzez liczne nowelizacje – coraz usilniej ingeruje w funkcjonowanie spółdzielni, w jej struktury i majątek. Często – niezgodnie z prawem, o czym dobitnie świadczą wyroki Trybunału Konstytucyjnego. Ustawodawca przy tym w ogóle nie liczy się z opiniami ekspertów, praktyków życia spółdzielczego. W ten sposób za pomocą zapisów, stworzonych przez ludzi, którzy o spółdzielczości nie mają najmniejszego pojęcia, albo działają z partykularnych interesów, tworzy się nowe zasady działania, które nie tylko wypaczają ideę solidaryzmu spółdzielczego, ale również zaburzają funkcjonowanie sprawnego do tej pory organizmu.

To dzięki nowym regulacjom ustawowym spółdzielnie nie mogą już budować mieszkań spółdzielczych, czyli tych z własnościowym spółdzielczym prawem do lokalu. Odtąd mają budować „na własność”, tak jak deweloperzy, tyle że jednocześnie zabrania się im zarabiania na tej inwestycji jak deweloperom – tym samym zmuszając je do tego, by ryzykowały swym majątkiem (to jest majątkiem wszystkich swoich członków) i ponosiły ciężar inwestycji na rzecz nowo powstałej wspólnoty.

Jednocześnie cały czas prowadzi się jakąś dziwaczną antyspółdzielczą kampanię, zatruwając atmosferę, judząc i dezawuując ten rodzaj organizacji społecznej. Podczas gdy na całym świecie następuje konsolidacja podmiotów gospodarczych, powstają korporacje (także spółdzielcze), całe sieci – u nas dominuje tendencja odwrotna:  namawia się do rozdrobnienia, do podziałów. Tymczasem myśl ludzka idzie w przeciwnym kierunku. Warto przypomnieć, że laureatka ubiegłorocznego Nobla z dziedziny ekonomii, Elinor Ostrom, została nagrodzona właśnie za prace nad zagadnieniami wspólnej własności. Udowodniła ona (wbrew opiniom liberałów-ekonomistów, twierdzących z definicji, że własność wspólna jest źle zarządzana i powinna być sprywatyzowana), iż wspólnotowe (m.in. spółdzielcze) zarządzanie określonym dobrem jest często lepsze i efektywniejsze niż zarządzanie według klasycznych teorii ekonomii kapitałowej. Jej zdaniem, współwłaściciele zasobów najczęściej w swoim własnym gronie wynajdują sposoby na podjęcie trafnych decyzji i wcielenie ich w życie, sami też są w stanie najlepiej i najskuteczniej rozwiązać wszelkie powstałe konflikty interesów. 

Trudno spokojnie patrzeć na to,
jak dziś niszczy się beztrosko
ponad stuletnią tradycję polskiej spółdzielczości.

Dlatego z końcem grudnia 2009 roku Zgromadzenie Ogólne Krajowej Rady Spółdzielczej podjęło uchwałę w sprawie przeciwdziałania dyskryminacji spółdzielczości oraz zwróciło się z apelem do wszystkich spółdzielni, aby wsparły ten wniosek. Uchwała zobowiązuje Zarząd Krajowej Rady Spółdzielczej, by podjął działania przygotowawcze „do złożenia skargi do Komisji Europejskiej na dyskryminowanie spółdzielczości w polityce społeczno-gospodarczej państwa przez:
-dyskryminację podatkową,
-nieuprawnione dysponowanie majątkiem prywatnym spółdzielni,
-arbitralną ingerencję w organizacyjne i finansowe decyzje organów spółdzielni”.
Żeby nie być gołosłownym, podajmy przykład naszej spółdzielni. Otóż w wyniku takich działań stracimy około 9 mln zł. Jak jest to poważny uszczerbek funduszu remontowego spółdzielców – nie trzeba przekonywać.
Najgorsze w tym, że sądy powszechne, które powinny orzekać zgodnie z Konstytucją i nie rozstrzygać spraw wbrew orzeczeniom Trybunału Konstytucyjnego – wpisują się w proces niszczenia spółdzielczości. A przecież wyroki Trybunału Konstytucyjnego dotyczą wszystkich, także sądów w Polsce!

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*