Dżinsy jak z Azji

fot. arch
fot. arch

Dżinsy wyprodukowane od początku do końca w Polsce, uszyte z polskiego materiału przez polskiego krawca i wykończone w polskiej pralni chemicznej, nie różnią się niczym i nie są droższe od spodni najdroższych marek, kuszących nas w galeriach handlowych. Sprawdziłem to. Wbrew obiegowej opinii, że „w Polsce się już nie opłaca niczego szyć i produkować” – te uszyte na miarę dżinsy kosztują tyle, co te szyte i obrabiane w Bangladeszu.

A przecież uszyłem tylko dwie pary, w dodatku na zamówienie, na indywidualną miarę, z indywidualną, ręczną obróbką chemiczną. Mimo to, ostateczna cena tych spodni, których produkcja dała pracę Polakom i pozostawiła tu podatki, była porównywalna ze sklepową ceną tych produkowanych masowo na Dalekim Wschodzie, często w fatalnych warunkach, z pogwałceniem podstawowych praw pracowniczych.

Pomysł uszycia sobie dżinsów nie miał wcale podtekstu politycznego. Po prostu jeden z bardziej znanych na świecie kreatorów dżinsów – przeszło stuletni brytyjski Lee Cooper – przestał produkować mój ulubiony model. Pomyślałem więc, że może uda się znaleźć krawca, który uszyje mi takie dżinsy od początku,  inspirując się moją ostatnią wysłużoną parą ulubionych i niedostępnych już Lee Cooperów.

Szczerze mówiąc obawiałem się, że tak ekscentryczne rękodzieło nie może się udać. A z pewnością nie za cenę rozumianą jako „rozsądna”.

Rozpytując znajomych znalazłem pana Adama Durazińskiego – tradycyjnego krawca, szyjącego w zupełnie niepozornym zakładzie w pawilonie handlowo-usługowym z minionej epoki przy ul. Sokolniczej. Pan Adam obejrzał wzorcowe Lee Coopery i z fachowym spokojem stwierdził: „ Uszyję takie spodnie. Ale to będzie sporo kosztowało, bo to trudne i nietypowe zlecenie. Ale musi Pan mi przynieść swój materiał” – dorzucił krawiec.

Skąd wziąć w Polsce dobrej jakości dżins? Podobno z wrocławskiego Textilu przy ul. Robotniczej. Niestety – nikt tam nie chciał ze mną rozmawiać. Prawdę mówiąc, nie bardzo chcieli mnie w ogóle obsługiwać. Dżins był tam przygnieciony belami innych materiałów, gdzieś w ciemności, a sprzedawczynie nie miały ochoty mi go pokazać.

Łódź – pomyślałem. Odkąd pamiętam z włókiennictwem w Polsce kojarzę przecież Łódź. Przy okazji służbowego wyjazdu pojechałem więc do tego, nieco podupadłego dziś, miasta i kupiłem klasycznie granatowy jeans z domieszką lycry. Materiał podobny do tego, z jakiego uszyte były moje stare Lee Coopery. Cztery metry, na zapas. Pan Adam na jedną parę spodni zużywa metr dwadzieścia materiału. Pojawił się jednak problem – surowy dżins skurczy się po dekatyzacji. O ile? Niby wiadomo, ale na miarę pewniej jest szyć z już skurczonego.

Myśląc o dekatyzacji, przypomniałem sobie też o wycieraniu i innych efektach, które robi się w specjalnych zakładach, chemicznie.

Polska jest jednym z czterech najbardziej dynamicznych producentów odzieży w Unii Europejskiej. W przemyśle odzieżowym pracuje w naszym kraju ponad 100 tysięcy ludzi. Około 20 procent produkcji znanych marek odzieżowych obecnych w naszych sklepach powstaje w Polsce.

W takim razie – pomyślałem – musi tu gdzieś być niejeden zakład, który zdekatyzuje mój dżins i uszlachetni gotowe spodnie modnym wycieraniem.

W ten sposób trafiłem do niepozornej miejscowości Przylep pod Zieloną Górą. Działa tam ogromna pralnia chemiczna specjalizująca się w przemysłowej, modnej obróbce dżinsu dla różnych marek. Kierowniczka pralni, Elżbieta Kaszyńska kompetentnie wyjaśniła co i jak trzeba zrobić z moim materiałem, a później ze spodniami, abyśmy uzyskali efekt zbliżony do wzorcowych Lee Cooperów. Najważniejsze jednak, że zgodziła się zrobić tylko dwie pary. „W drodze wyjątku”  – zdecydowała pani Elżbieta.

I tak łódzki dżins został najpierw wyprany chemicznie na tzw. „wykurcz” a z tak przygotowanego materiału pan Adam uszył dwie pary spodni. Precyzyjnie. Uzgodnił ze mną wszystkie detale – łącznie z głębokością kieszeni, wyglądem szlufek, kolorem nici i konkretnym typem szwów. Gotowe, granatowe jeansy wyglądały dobrze, jednak  – głównie przez brak modnych dodatków i efektów – przypominały porządnie wykonane dżinsy Elpo z czasów mojego dzieciństwa. Prawdę mówiąc, jeszcze wtedy nie wierzyłem, że kiedyś mogą wyglądać jak spodnie wiszące w najmodniejszych butikach.

Ale wróciłem do pralni w Przylepie. Tym razem przyjął mnie kierownik produkcji, rzucił okiem na znoszone Lee Coopery i na uszyte przez pana Adama:

– Idziemy na produkcję – zarządził krótko.

W hali pełnej specjalistycznych maszyn pralniczych zobaczyłem najróżniejsze dżinsy. Od prostych „marmurków” do uszlachetnianych najbardziej wymyślnymi efektami, mogących kosztować w modnym butiku nawet i 500 złotych. Fachowiec ze wzorcowni wziął moje stare spodnie, oznaczył co i jak ma być dokładnie zrobione, i ustalono, że za dwa-trzy dni przyślą mi gotowe, nowe dżinsy.

To, co zrobili z moimi dżinsami w Przylepie przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Powiem tak: pokazałem te spodnie znajomym, nie ujawniając braku metki, i poprosiłem o zgadnięcie ich marki i oszacowanie ceny. Padały nazwy najbardziej znanych marek, a ich cena szacowana była na powyżej 200 złotych. I nic dziwnego, bo ja nie odróżniłbym uszytych przez pana Adama dżinsów z łódzkiego materiału obrobionego w Przylepie od oryginału, na którym się wzorowaliśmy.

Ostateczny koszt jednej pary nie przekroczył 260 złotych. Czyli tyle, ile kosztowały wzorcowe Lee Coopery, gdy jeszcze można było je kupić w sklepach tej marki w Polsce. Tylko, że – jeśli wierzyć doniesieniom sławnego brytyjskiego dziennika „The Guardian” –  moje stare, rzekomo brytyjskie, Lee Coopery mogły być uszyte w Bangladeszu. Iconix, właściciel marki Lee Cooper, jest jedną z wielu firm odzieżowych podejrzewanych o zlecanie szycia ubrań z pogwałceniem wszelkich praw pracowniczych. Szyją dla nich podobno m.in. trzynastoletnie dziewczynki – pracujące 89 godzin przez siedem dni w tygodniu, w niewyobrażalnych dla nas w Polsce warunkach. Firma ta okazuje się zresztą wyjątkowo twarda. Jej przedstawiciele nie pojawili się np. na rozmowach w sprawie odszkodowań dla rodzin ofiar katastrofy w bangladeskiej fabryce Rana Plaza, gdzie w kwietniu 2013 roku zginęło ponad 1300 robotników odzieżowych. Szyto tam podobno dla wielu marek, znanych nam z otaczających sklepów, nie tylko Lee Cooper. Podobno zlecał tam produkcję także właściciel znanych polskich marek Cropp, Reserved, House, Mohito i Sinsay. Podobnie jak przedstawiciele marki Lee Cooper, także Polacy zlecający szycie w Bangladeszu nie chcieli rozmawiać o odszkodowaniach dla ofiar katastrofy. O tym wszystkim dowiedziałem się dopiero przy okazji przygotowywania tego tekstu, już po uszyciu spodni.

Wniosek z mojego doświadczenia jest taki: nie jesteśmy na zawsze „skazani” na produkcję na Dalekim Wschodzie.

Nie musimy żegnać się z polskim przemysłem, produkującym tu, na miejscu, w imię mitycznej opłacalności i tak zwanej  optymalizacji procesów biznesowych. Da się produkować opłacalnie tu, w Polsce. Nawet, jeśli doliczyć konieczne a nieobecne w moim eksperymencie etapy i koszty, czyli: projektowanie, marketing i marżę poszczególnych uczestników rynku, cena polskich spodni – gdyby produkować je masowo – nie musi być wyższa niż ich dalekowschodnich odpowiedników. A przecież cała kwota pozostaje wtedy tu, w Polsce. W podatkach, w miejscach pracy, naszym obrocie gospodarczym i – nie bójmy się tego powiedzieć – wspólnym dobrobycie.

Tylko korporacje mogłyby zarobić trochę mniej…

O Michał Dębek 6 artykułów
Dr Michał Dębek – wieloletni praktyk i badacz marketingu, właściciel marki konsultingowej Merit Lead. Wykładał m.in. w Wyższej Szkole Bankowej i na Uniwersytecie Wrocławskim, gdzie uczył m.in.: psychologii konsumpcjonizmu, ekonomicznej, zarządzania, reklamy i brandingu. Był twórcą i kierownikiem specjalizacji edukacyjnej z psychologii konsumenta w Instytucie Psychologii UWr.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*