Kazimierz Kopciuszek

Żył sobie w Gorzowie pan Kazimierz, nauczyciel. Bardzo porządny człowiek. Przykładny mąż i ojciec. Gorliwy katolik. Działacz katolicki. Bardzo pięknie mówił na spotkaniach parafialnych o rodzinie, małżeństwie, wychowywaniu dzieci, o wierności, miłości i wzajemnym szacunku.

Tak pięknie o tym wszystkim mówił pan Kazimierz, tak przekonująco i tak prawdziwie, że go katolicka partia – kiedy współtworzyła rząd – wzięła i zrobiła ministrem.
Potem ta partia już nie rządziła i nauczyciel wrócił do Gorzowa, ale wrócił już sławny i już był elitą w Gorzowie. W końcu ilu jest w Gorzowie ministrów, choćby byłych.

Pamięć o przykładnym ojcu, mężu i obywatelu przetrwała jednak w Warszawie. Przetrwała, bo aktyw partii katolickiej, która zniknęła, przeniósł się do innej partii  i o tak zdolnym aktywiście pamiętał.
Jednakże nawet ten doświadczony w politycznych targach i kadrowych bojach aktyw nie marzył, że zwycięski prezes zwycięskiej partii zrobi nauczyciela premierem. Który ze zwycięskim „yes, yes, yes”, z pogodną twarzą i zestawem pryncypialnych katolickich wartości ruszył na podbój sondaży. Tak skutecznie, że popularnością wśród ludu przegonił prezesa, który przecież ani tak pięknie nie tańczył na balach, ani tak gładko nie mówił, ani się tak ślicznie nie uśmiechał, no i nie miał żony i dziatek, o których w wywiadach mógłby czule opowiadać.

Prezes więc zwolnił nauczyciela z posady premiera i zrobił nauczyciela wicedyrektorem międzynarodowego banku. A co tam, niech sobie chłop pobędzie bankierem, poogląda Londyn, zarobi trochę kasy.
I zmarnował prezes człowieka. Bo stało się tak, jak to się dzieje zazwyczaj w takich przypadkach. Pan Kazimierz poznał wielkich ludzi – pana Ujazdowskiego poznał, pana Rokitę poznał, pana Tuska poznał i panią Bochniarz razem z panem Bieleckim. Z kardynałem pan Kazimierz bezpośrednio rozmawiał, jak równy z równym. Sapiehowie i Potoccy zapraszali go na kawę. Garnitury szył na miarę. Koszule na miarę. A nawet buty! Tak się porobiło.

Ludzie mówili mu „panie premierze”, a już szczególnie dziennikarze, nawet telewizyjni. I cokolwiek pan Kazimierz powiedział – to było w telewizji, w radio i w gazetach. I było mądre. I było podpisane, że pan Kazimierz mówi tak mądrze z Londynu, ze sławnego City.
I tak oto pan Kazimierz, człek światowy, zamożny, tytułowany premierem, ulubieniec sondaży, znajomy prałatów, bankierów, hrabiów i wielkich prezesów (oraz panów Ujazdowskiego, Tuska, Rokity, o pani Bochniarz i panu Bieleckim nie wspominając) – otóż pan Kazimierz stwierdził, że już nie jest nauczycielem z Gorzowa. Odkrył, że jest kimś innym. Kimś nowym i lepszym.
Więc pan Kazimierz musiał pozbyć się śladów tego wstydliwego życia nauczycielskiego. Zmienił co prawda garnitury, koszule, buty, samochody, kulinarne zwyczaje i znajomych – ale to mało. Żeby naprawdę zerwać z przeszłością i stać się nowym człowiekiem – musiał też zamienić starą żonę na nową. I zamienił.

Wraz z nową żoną i nowym domem, wraz z nowym zestawem przyjaciół i katolickich wartości – szczególnie wartości sakramentu małżeństwa – znalazł pan Kazimierz szczęście.
I być może ślub nowy będzie w katedrze. Wystarczy że uznają gdzie trzeba, że mimo czwórki dzieci, stare matrimonium było non consumatum. Wierny pan Kazimierz na to zasłużył…
 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*