Klaps

Głośno się zrobiło o sprawie polskiego konsula w Norwegii. Takie historie się zdarzają nader wyjątkowo i zazwyczaj, jeśli nie wyłącznie, związane są z działaniami wywiadów i kontrwywiadów (przez te ostatnie traktowane są zresztą, jako porażka, bo szpiegów się „przekręca”, a nie wyrzuca lub aresztuje).

Tutaj jednak nie chodzi o żadne szpiegowskie czy biznesowe historie, ale o dzieci. Tak przedstawiana jest cała sprawa w naszej patriotycznej narracji: że Sławomir Kowalski wielokrotnie interweniował przed norweskim urzędem Barnevernet w sprawach polskich rodzin, którym odebrano dzieci i tym właśnie tym naraził się norweskim władzom.

To złe przedstawienie problemu. Bo problem w tym, że norweskie prawo przyznaje dzieciom bezwzględną ochronę przed przemocą wszelkiego rodzaju, również przemocą rodzinną, gwarantuje dzieciom ochronę ich godności, a też – wraz z dojrzewaniem – prawa do realizacji własnych ambicji, przekonań itd.

Czyli jest w Norwegii system prawno-obyczajowy zupełnie odmienny od obowiązującego w Polsce, gdzie deklaruje się prawną ochronę rodzinie, której dzieci są tylko częścią, żeby nie powiedzieć własnością. Raczej nie do pomyślenia jest u Skandynawów mianowanie Rzecznikiem Praw Dziecka teologicznie zaangażowanego prawnika, specjalisty, nawiasem mówiąc, od rozwodów kościelnych. Gdyby w Norwegii, jak niedawno u nas, ujawniono półrocznego malucha z połamanymi kośćmi rączek, nóżek i żeber (a niektóre zdążyły się zrosnąć, czyli były połamane dawniej!) – to kierownik tamtejszej jednostki opieki społecznej, jakiś rejonowy urzędnik Barnevernet, nie tylko wyleciałby natychmiast z roboty, ale być może trafiłby pod sąd za brak czujności. W Polsce pod sąd trafi zdegenerowany tatuś; innych odpowiedzialnych nie ma.

W Polsce odbiera się rodzinie dziecko (własność), gdy dojdzie do drastycznych wydarzeń; w Norwegii, kiedy tylko zaistnieje uzasadnione podejrzenie poważnych zaniedbań. System ma działać profilaktycznie, państwo reaguje zanim dojdzie do nieszczęścia. Norweskie państwo daje sobie prawo do monitorowania każdej rodziny, ale w zamian gwarantuje finansowe i organizacyjne bezpieczeństwo rodzinom: daje na utrzymanie dzieci (samotnym matkom pozwala nawet studiować), buduje żłobki, przedszkola, szkoły, zatrudnia armię różnych opiekunek, opiekunów, konsultantów itd. Słowem – coś za coś, i tamtejsze społeczeństwo się na to godzi, płacąc na to zresztą monstrualne podatki.

Nie powiem, który system jest dla dzieci lepszy; wśród uczonych psychologów i pedagogów trwa na ten temat nieustający, fundamentalny spór (bo może nawet głodne i bite dziecko szczęśliwsze jest w naturalnej rodzinie, niż w zastępczej?). Ale kiedy polska rodzina jedzie zarabiać do Norwegii, musi zrozumieć, że znajdzie się w innym świecie i że nie da się mieć tamtejszych zapomóg, dodatków, wszelkich udogodnień, a jednocześnie kultywować rodzinnego modelu niezależnej rodziny. I to właśnie powinien polskim rodzinom wyjaśniać konsul, a nie wojować z wikingami.

Przypomnijmy: wrogość Polaków wobec uchodźców bierze się z lęku przed konfliktem kulturowym (że córki muzułmanów będą chodzić do szkoły w burkach, muezzini będą zagłuszać nasze kościelne dzwony itp.) i pierwszym oczywistym warunkiem przyjęcia kogoś do naszej polskiej wspólnoty jest bezdyskusyjne zaakceptowanie przez niego naszych praw i obyczajów. Żadna też Polka, zdrowa na umyśle, nie wybierze się do Abu Zabi czy Rijadu, żeby tam wyjść w szortach na zakupy – wiadomo, że nie wolno ani się u fundamentalistycznych Arabów tak ubrać, ani napić whisky poza ewentualnie hotelowym pokojem. I nikogo to nie dziwi; polski konsul w Arabii Saudyjskiej nie wszcząłby z szejkami awantury w takiej sprawie.

Po prostu: nie jedźcie do Norwegii, jeśli chcecie dać dziecku porządnego klapsa.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*