Kobiety od święta

Rok temu, w przeddzień 8 marca, premier postanowił dać Polkom prezent na Dzień Kobiet i na specjalnej konferencji prasowej ogłosił powołanie pełnomocnika rządu do spraw równego statusu. Została nim Elżbieta Radziszewska. Na oficjalną nominację pani pełnomocnik czekała jednak blisko trzy miesiące, a gdy wreszcie już i nominację, i prerogatywy otrzymała, sprawiała wrażenie, jakby nie do końca wiedziała, co ma z nimi zrobić.

Na inauguracji było podniośle i szumnie:
– Mówimy dzisiaj o równym traktowaniu obywateli względem prawa, ale również o równym traktowaniu przez urzędy w praktyce życia codziennego ludzi nie tylko ze względu na płeć, lecz także rasę, poglądy, wyznanie, wiek – deklarował premier Donald Tusk. – Nie jest to tylko kwestia ustawy, nad którą pracujemy i którą monitorować będzie pani Elżbieta Radziszewska, ale także wielkich zmian cywilizacyjnych i społecznych, na które Polacy ciągle czekają.
Elżbieta Radziszewska, przyznając, że w Polsce istnieje wiele zaniedbań dotyczących równego statusu, zapewniała z kolei:
– Korzystając z dobrych wzorców krajów unijnych uda nam się, mam nadzieję, osiągnąć standardy europejskie. Nic nie jest tak trudne, jak zmiana pewnych uprzedzeń, tradycji i tego, co jest w mentalności ludzkiej, a takie ogromne zadanie czeka nas przez najbliższe lata.

Środowiska kobiece liczyły na to,
że nowa pełnomocnik wypełni lukę po
zlikwidowanym przez PiS w 2005 roku
urzędzie pełnomocnika ds. równego statusu kobiet i mężczyzn

i zajmie się najbardziej palącymi problemami: nierównościami w dostępie do rynku pracy i awansu zawodowego kobiet i mężczyzn, kwestią nierówności płac, niedoreprezentowaniem kobiet w gremiach publicznych. Że powalczy o zmianę niekorzystnej dla kobiet ustawy emerytalnej i pochyli się nad narastającym problemem przemocy wobec kobiet. Że – wreszcie – będzie promować politykę równościową, monitorować przejawy dyskryminacji i udzielać pomocy jej ofiarom.

Elżbieta Radziszewska od początku jednak dystansowała się od tej roli, tłumacząc, że nie chce wchodzić w kompetencje poszczególnych ministerstw. Fakt, że w Ministerstwie Pracy istnieje departament do spraw kobiet, rodziny i przeciwdziałania dyskryminacji (pozostałość po rządach PiS), który sprawia wrażenie konkurencyjnego ośrodka, bardzo jej tę sytuację ułatwił. Zajęła się więc sprawami bezpiecznymi ideologicznie – walką z pedofilią internetową, problemem eurosieroctwa, dziećmi chorymi na cukrzycę, padaczkę, hemofilię – unikając jak ognia drażniących środowiska konserwatywne kwestii. Nawet Joanna Kluzik-Rostkowska, która radykalizmem nie grzeszy, nie szczędzi Radziszewskiej gorzkich słów, nazywając ją „malowanym ministrem”.

– Problem polega na tym – mówi Elżbieta Woźniakowa, członkini zarządu Polskiego Lobby Kobiet, – że wymaga się od niej czegoś, do czego nie ma kompetencji. By działać w materii równościowej potrzeba nie tylko solidnej wiedzy socjologicznej i dogłębnej znajomości regulacji prawnych, także międzynarodowych, ale również doświadczeń i praktyki. Tymczasem pani Radziszewska jest przede wszystkim politykiem na urzędzie, w dodatku o bardzo ograniczonych uprawnieniach. I tak trzeba na to patrzeć.

Polska jest jedynym krajem członkowskim w UE
który nie posiada niezależnego urzędu antydyskryminacyjnego
i który nie wdrożył dotąd ustawy o równym traktowaniu.
Pod tym względem przegoniły nas nawet Rumunia i Bułgaria, czyli kraje
które do unijnej wspólnoty dołączyły dużo później.

Niechęć do ustaw równościowych towarzyszyła polskim politykom od zawsze. Już w połowie lat 90. powstał pierwszy projekt ustawy o równym statusie kobiet i mężczyzn, przygotowany przez prof. Eleonorę Zielińską oraz Małgorzatę Fuszarę. Nie przeszedł – choć do przyjęcia takiej regulacji obligowały nas, ratyfikowane przez Polskę, międzynarodowe konwencje. Wejście do UE niewiele w tym względzie zmieniło. W 2005 roku kolejny projekt – poszerzony zgodnie z prawem wspólnotowym o zakaz wszelkiej dyskryminacji także ze względu na rasę, pochodzenie etniczne, religię, przekonania, wiek oraz  orientację seksualną – został przez posłów odrzucony.

Komisja Europejska wielokrotnie upominała Polskę za opóźnienia we wdrażaniu unijnych dyrektyw, z nijakim skutkiem. Od dwóch z górą lat Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej przygotowuje nowy projekt ustawy równościowej (zwanej teraz ustawą o równym traktowaniu), ale prace toczą się bardzo opieszale, a projekt ciągle się zmienia. Wczesne jego wersje wprowadzały – zgodnie z unijnymi zaleceniami – niezależny urząd ds. równego traktowania, uzbrojony w szereg kompetencji (m.in. opiniowanie rządowych projektów, przygotowywanie własnych aktów prawnych, wnioskowanie o zmianę już istniejących, itp.), ale jednocześnie wyłączały spod kurateli ustawy sfery „oświaty, wychowania, szkolnictwa wyższego oraz  treści propagowane w reklamie, ogłoszeniach prasowych” – zwłaszcza w kontekście płci. Kontrowersyjny zapis usunięto w kolejnej wersji projektu, lecz równocześnie  znikł też pomysł powołania niezależnego urzędu – teraz jego obowiązki przejąć miał minister właściwy ds. rodziny i równego traktowania. W najnowszej wersji projektu i te kompetencje ograniczono – teraz już nie minister, a podległy mu generalny inspektor ds. równego traktowania (pozbawiony znacznej części prerogatyw, w tym najważniejszej: inicjatywy ustawodawczej oraz zależny finansowo – bo pozbawiony własnego budżetu – i personalnie – bo przez niego powoływany – od ministra) ma stać na straży polityki równościowej. Jednocześnie zmieniono nazwę ustawy z „ustawy o równym traktowaniu” na „ustawę w sprawie wdrożenia niektórych przepisów Unii Europejskiej w zakresie równego traktowania”.

– Nietrudno zauważyć, że ustawodawcy przyświeca myśl, by „mieć ciastko i zjeść ciastko” – mówi Elżbieta Woźniakowa. – Innymi słowy: chodzi o to, by zgodnie z unijnymi dyrektywami stworzyć ustawę równościową, skoro jej od nas wymagają, ale jednocześnie stworzyć ją tak, by w gruncie rzeczy niewiele mogła zmienić w naszym życiu publicznym. I faktycznie, w obecnym kształcie niewiele zmieni.

Gdy weźmie się pod uwagę doświadczenia
innych krajów, choćby Hiszpanii, w której dokonały się
przecież rewolucyjne zmiany społeczne,
i to w tak krótkim czasie, trudno zrozumieć
to co się w Polsce dzieje

– mówi Renata Berent-Mieszczanowicz, przewodnicząca Demokratycznej Unii Kobiet, prezes Polskiego Lobby Kobiet. – Mam wrażenie, że jest gorzej niż było, że straciliśmy te dwadzieścia lat, jeśli chodzi o edukację w zakresie praw człowieka, praw obywatelskich. Nie ma sprzyjającej polityki rządu, choć tak wiele sobie po nim obiecywano, nie ma również wsparcia, dobrego klimatu dla rozwoju organizacji pozarządowych, w tym kobiecych. A zwłaszcza – feministycznych. To hasło zrobiło w Polsce złą karierę, wiele zrobiono, by je ośmieszyć, obrzydzić, a tym samym skutecznie zniechęcić społeczeństwo do równościowych haseł.

Agnieszka Graff w swojej ostatniej książce „Rykoszetem czyli rzecz o płci, seksualności i narodzie” wysnuwa wniosek, że zadecydował tutaj lęk o utratę narodowej tożsamości, silnie odczuwany w przededniu naszej akcesji
do UE – by go skanalizować, wskrzeszono wówczas obraz Polski jako oblężonej twierdzy: politycy umierali za Niceę, a hierarchowie kościelni wzywali do obrony „tradycyjnych wartości”, by dać odpór złu, które miało przyjść ku nam z liberalnej i moralnie zgniłej Europy.  Straszakiem były zresztą nie tylko feministki, ale także homoseksualiści. Nie chodziło jednak przy tym, dowodzi Graff,  rzeczywiście o kobiety czy o seksualność jako taką, ale o Polskę. I o „rozpustną europejskość”,  w której ta swojska i jasno określona „polskość” może się rozpłynąć: „Kobiety stały się zakładniczkami narodowego snu potędze. Fantazja o szczęśliwej patriarchalnej rodzinie miała być oazą stabilności, bezpieczną przystanią, wolną od zawirowań historii. Tłumaczy to – pisze Graff – dlaczego sprzeciw wobec praw kobiet i zakaz parad równości stały się znakiem rozpoznawczym kulturowej specyfiki Polski w UE”.

Tłumaczy też, dlatego to właśnie w Polsce sprzeciwiono się podpisaniu w całości Karty Praw Podstawowych, gwarantującej najważniejsze prawa obywatelskie, ekonomiczne i socjalne obywateli UE.
– Odzywały się wtedy głosy oburzenia, ale wielkiego sprzeciwu społecznego ten fakt nie wywołał. Zresztą, trudno się dziwić, bo czy o tym w ogóle szerzej się mówiło? Czy była jakaś debata publiczna? – mówi Renata Berent-Mieszczanowicz. – Czy ktoś rzetelnie przedstawił o co chodzi? Sprawę Karty wykorzystano do doraźnych rozgrywek politycznych. Dziś tylko niewielu ma świadomość, że odrzucenie Karty Praw to ogromny wstyd, zwłaszcza w kraju, który był przecież ikoną demokratycznych przemian w Europie Środkowo-Wschodniej. I tak samo jest z kobietami.

Pod koniec stycznia Polskie Lobby Kobiet
wystosowało list do unijnego komisarza ds. zatrudnienia,
polityki społecznej i równości szans, Vladimíra Špidli,
w którym wyraża zaniepokojenie aktualną sytuacją w Polsce,

ponieważ „w dalszym ciągu żadne istotne działania nie nastąpiły. Rząd polski wyraźnie unika podejmowania decyzji politycznych, mających na celu skuteczne rozwiązywanie problemów zarówno w obszarze równego traktowania, jak i antydyskryminacyjnym. (…) Chciałybyśmy  – piszą dalej działaczki – zorganizować okrągły stół dla równości w Polsce z udziałem Szanownego Pana Komisarza, przedstawicieli Parlamentu i Rządu Polskiego oraz z udziałem przedstawicieli organizacji i środowisk kobiecych. Uznajemy, że jest to ostatnia szansa na wypracowanie społecznego consensusu”.

Kilkanaście dni później kolejna grupa organizacji społecznych (m.in. Fundacja Feminoteka, Porozumienie Kobiet 8 Marca, Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego) zaapelowała do Komisji Europejskiej o „jak najszybsze podjęcie skutecznych działań, mających na celu doprowadzenie do pełnej i poprawnej implementacji wspólnotowych standardów równościowych w naszym kraju”.
– Nie chcemy, żeby to wyglądało tak, że jak niegrzeczne dziewczynki jedziemy do Brukseli i skarżymy na rząd – tłumaczy Reneta Berent-Mieszczanowicz. –Ale kobiety od lat są nieobecne w dyskursie publicznym, ich głos lekceważony, a problemy pomijane i nie ma woli politycznej, aby to zmienić. Domagamy się, żeby włączać kobiety do obszarów decyzyjnych zgodnie z kompetencjami i w ilości zapewniającej właściwą reprezentację. Chcemy, by nas w końcu usłyszano.

PS. 23 lutego z inicjatywy Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny odbyło się w sejmie tak zwane wysłuchanie obywatelskie w sprawie in vitro. Debatę zignorowali wszyscy posłowie, za wyjątkiem posłów organizatorów: Izabeli Jarugi-Nowackiej oraz Marka Balickiego. Poseł Jarosław Gowin, który przygotowuje projekt ustawy w tej sprawie, oznajmił mediom, że nie przyszedł, bo nie został oficjalnie zaproszony.

O Joanna Kaliszuk 147 artykułów
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*