Niech będą bogaci – bogatsi!

Bez wątpienia jest lepiej, niż było. Było bowiem duszno i straszno, jest bardziej europejsko, czyli normalnie. Co prawda, kiedy słyszę i widzę pana Jarosława Gowina z Krakowa – tę intelektualną twarz Platformy Obywatelskiej – miewam poważne wątpliwości, ale niech tam. W końcu jest w tej parlamentarnej większości jeszcze poseł Palikot czy poseł Kutz, nie mówiąc o uprawiających ideowy slalom premierze czy pośle Chlebowskim, można więc mieć nadzieję, że opcja europejska nie da się całkiem wyeliminować.

Również z pryncypiów programowych PO można nadzieję czerpać. Nie jest bowiem możliwe, aby skrajny liberalizm bezboleśnie połączyć (a więc bez pomocy służb specjalnych i totalitarnych ustaw) z religijno-obyczajowym populizmem. Taki wariant ekonomicznego liberalizmu w populistycznym radiomaryjnym sosie ćwiczył PiS i wiadomo, jak skończył. A Donald Tusk chce być przecież prezydentem.

Dlatego też Platforma deklarując ustami Jarosław Gowina obyczajowy konserwatyzm, jednocześnie zapowiada wielkie liberalne otwarcie: decentralizację państwa, prywatyzację wszystkiego, co tylko się da sprywatyzować i podatek liniowy.

Decentralizacja oznacza przede wszystkim, że nie rząd w Warszawie, ale samorządowe władze miast i gmin będą odpowiadały za jakość życia obywateli: opiekę zdrowotną, szkolnictwo, drogi, mosty a nawet za podaż i ceny mieszkań. To zastąpienie monopolu państwa (w PRL był to monopol 100-procentowy na organizację wszystkiego i na decydowanie o wszystkim, z cenami pietruszki i ilości produkowanych gwoździ włącznie) różnorodnością ofert i możliwości. Lepsza gmina będzie miała lepsze szkoły, drogi, przedszkola i szpitale od gminy gorszej, gorzej zarządzanej czy gorzej położonej. I tyle. Liberalnie sprawiedliwie.
 

W sumie jest to dla większości obywateli – szczególnie tych sprawnych, zdrowych, kumatych i z bogatych okolic – dobra propozycja. Tym bardziej, że zawiera ona jeszcze polityczną ważną zaletę: nawet, gdyby wybory parlamentarne dały władzę totalitarystom czy populistom, samorządne gminy jakoś nas ochronią przed wszechmocą Warszawy.

Prywatyzacja jest uzupełnieniem decentralizacji . Jest też dogmatem polskiego skrajnego liberalizmu. Państwo przecież nie chce i nie musi zajmować się bezpośrednio przedsiębiorstwami – bo państwo z definicji (liberalnej!) jest gorszym zarządcą od prywatnego właściciela. To jest ten właśnie liberalny dogmat, czyli twierdzenie naukowo nigdzie i nigdy nie dowiedzione. Niemniej dla Donalda Tuska i jego wielkich nauczycieli, czyli prof. Balcerowicza czy premiera Bieleckiego, jest to twierdzenie święte.

Nawiasem mówiąc, stąd też się bierze ta jawna niechęć Platformy do spółdzielczości. PiS tępił spółdzielnie mieszkaniowe uznając je za jakieś pozostałości i mateczniki komuny (na dodatek , o zgrozo, samorządne i niezależne od władzy). PO z kolei brzydzi się pojęciami dla spółdzielczości fundamentalnymi – jak solidaryzm, samopomoc, współodpowiedzialność itp. Każdy przecież ma brać swój los w swoje ręce, bogatsi lokatorzy mają mieszkać w lepszych mieszkaniach, domach i osiedlach, biedniejsi w gorszych i już. Spółdzielnie zaś ten naturalny darwinowski porządek komplikują, więc trzeba je podzielić na nieruchomości, z których każda samodzielnie będzie sobie radzić. Albo nie. I już.

Podatek liniowy dla polskiego liberała jest jak credo dla polskiego katolika. Można nie do końca rozumieć – ale wyznawać trzeba. Podatek liniowy mają dwa małe europejskie państwa i może jeszcze z pięć na całym świecie. Nikt poza tym, nawet USA, chociaż to najbardziej liberalny kraj na świecie. Bo amerykański liberał jest liberalny integralnie. W odróżnieniu od polskiego liberała – nie oddziela liberalizmu ekonomicznego od pozostałych wartości liberalnych: wolności przekonań, świeckości państwa, prawa obywateli do edukacji, opieki zdrowotnej itp. Dlatego też dla liberała amerykańskiego podatek liniowy – acz fantastyczny – jest politycznie nie do zrealizowania. Taki podatek narusza bowiem prawo do sprawiedliwego podziału ciężarów, które oznacza, że biedny płaci mniej, a bogaty płaci więcej na wojsko, szkoły, drogi czy policję.

Ponad 90 procent Polaków już płaci 19-procentowy podatek liniowy. Niespełna 10 procent najbogatszych Polaków płaci 30 i 40 procent. Ludziom, którzy zarabiają po 50 tysięcy miesięcznie podatek liniowy da około 200 tysięcy do kieszeni. To dodatkowy skromny mercedes albo apartament na Karaibach. Na takie cele idą prywatne pieniądze prezesów, dyrektorów i telewizyjnych redaktorów a nie, jak głosi Platforma, w tworzenie dodatkowych miejsc pracy czy w rozwój techniczny. Jednakże tych niespełna 10 procent najbogatszych daje ponad 35 procent wpływów z podatku PIT i te pieniądze budżet musi mieć. Jeśli nie zabierze ich bogatym, pozbiera je od biednych – na przykład podnosząc stawki podatku VAT.
 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*