Odeszła Poetka

Czesław Miłosz nazywał Ją „poetką świadomości”. Woody Allen przyznawał: „jej dowcip góruje nad moim”. Była mistrzynią puenty, paradoksu, ironii. Dotykała rzeczy ostatecznych z zadziwiającą precyzją i prostotą, unikając patosu i wielkich słów.
Wisława Szymborska zmarła w Krakowie 1 lutego 2012 roku.

Dyskretna. Elegancka. Nieśmiała. Nie przypominała jednak wcale koronkowej dystyngowanej starszej pani, które tak chętnie maluje się w podręcznikach – bywała żywiołowa, figlarna, wiecznie ciekawa świata. Postać bez wieku, „dzieckiem podszyta”. Tę dziecięcą umiejętność nieustannego dziwienia się światu zachowała w sobie do końca.

Jej inteligencja i poczucie humoru znajdowały ujście także w twórczości „niepoważnej” – układała przezabawne limeryki, a także „odwódki” i gastronomiczne „lepieje”, mające stanowić przestrogę przed co niektórymi lokalami („Lepiej dostać w głowę drągiem/niż się tutaj raczyć pstrągiem”). Miała słabość do kiczu i „Niewolnicy Isaury”. I do papierosów, które paliła namiętnie od czasów okupacji. Pasjonowały ją walki bokserskie, o jej sympatii do Andrzeja Gołoty krążyły legendy.

Niektóre z napisanych przez nią fraz – „Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono”, „Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie”, „Przypadek zagląda nam głęboko w oczy”, „Nie ma takiego życia, które by choć przez chwilę nie było nieśmiertelne” – weszły już na stałe w krwiobieg języka, choć pewnie wielu nawet nie zdaje sobie sprawy, że myśli Szymborską. Pisała jednak stosunkowo powoli i stosunkowo niewiele – mawiała, że wiersz napisany wiosną niekoniecznie wytrzymuje próbę jesieni. Opublikowała zaledwie około 350 utworów. Na pytanie, czemu tak mało, odpowiedziała kiedyś z właściwą sobie ironią: „Mam w domu kosz”. Dzięki tej samodyscyplinie jej wiersze, zwłaszcza te z późniejszego okresu twórczości, przypominają miniaturowe arcydzieła: precyzyjne, doskonałe formalnie, gęste od znaczeń. A jednocześnie na tyle przystępne, by poruszać i trafiać także do mniej wyrobionych literacko czytelników. Uniwersalność jej poezji – tak swoistej, tak osobnej – sprawiała, że czytywano ją i rozumiano niezależnie od szerokości geograficznej.

W swoim wykładzie noblowskim, wygłoszonym 7 grudnia 1996 roku, w Wielkiej Sali Akademii Szwedzkiej, deklarowała, że najbardziej sobie ceni dwa małe słowa: „nie wiem” – „mocno uskrzydlone, rozszerzające nam życie na obszary, które mieszczą się w nas samych i obszary, w których zawieszona jest nasza nikła Ziemia”. To te dwa słowa, mówiła, przywodzą często do Sztokholmu ludzi „o duchu niespokojnym i wiecznie poszukującym”.

Jest autorką jednego z najbardziej przejmujących wierszy o śmierci, opuszczeniu, pustce, jaka zostaje po człowieku – „Kot w pustym mieszkaniu”. Pozwalamy sobie zacytować go – na pożegnanie.

Kot w pustym mieszkaniu

Umrzeć – tego nie robi się kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.

Coś się tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.

Do wszystkich szaf się zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
I żadnych skoków pisków na początek.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*