Recepta na kryzys

– Wrocław nie boi się kryzysu – twierdzą zgodnym chórem magistraccy urzędnicy. I w tej akurat sprawie można im wierzyć, chociaż – o ile znamy wyobraźnię tych urzędników – demonstrowana pewność wynika raczej z nakazu zwierzchności, a nie z analizy wrocławskiej rzeczywistości gospodarczej. Tymczasem to właśnie ta rzeczywistość sprawia, że optymizm urzędniczy jest usprawiedliwiony. Bo dlaczego miałby się Wrocław bać fali upadłości przedsiębiorstw i fali zwolnień? Przecież już praktycznie wszystko, co miało zbankrutować, upaść lub się zlikwidować – zbankrutowało, upadło lub zostało zlikwidowane. Zostały resztki niegdyś wielkiego wrocławskiego przemysłu i  dlatego żaden kataklizm już nam nie grozi.

Byliśmy
– Pod względem ilości zakładów przemysłowych i rzemieślniczych Wrocław przewyższał w 1939 roku łączny potencjał ekonomiczny Zabrza, Gliwic, Bytomia, Wałbrzycha i Olsztyna, czy też późniejszych polskich województw: olsztyńskiego, gdańskiego i koszalińskiego – pisze Gregor Thum w książce „Obce miasto – Wrocław 1945 i potem”.
– Zniszczenia wojenne wrocławskiego przemysłu sięgały 70%, przy czym 60% zakładów uległo całkowitemu zniszczeniu, a 30% tylko w połowie – twierdzi Zygmunt Antkowiak w książce „Wrocław od A do Z”. To prawda, ale nie do końca. Według Hilarego Minca, ówczesnego wicepremiera, dodatkowo jedna czwarta urządzeń zakładów została wywieziona – albo do ZSRR, albo w inne regiony Polski.
Mimo to powojenna odbudowa wrocławskiego przemysłu odbywała się w szybkim tempie, zaś jego struktura została w zasadzie przejęta ze struktury przedwojennej i po odbudowie zniszczonych zakładów podjęto w nich poprzednią produkcję. Pojawiła się też nowa gałąź produkcji – elektronika. W Elwro produkowano pierwsze polskie komputery, a w Unitra- Dolam pierwsze polskie kalkulatory. Czołową rolę odgrywał jednak przemysł elektromaszynowy, konstrukcji metalowych, spożywczy, metalowy, chemiczny, drzewny, hutnictwa, metali nieżelaznych i lekki (zwłaszcza odzieżowy). Summa summarum wartość produkcji wrocławskiego przemysłu wynosiła ponad trzy czwarte wartości produkcji całego Dolnego Śląska.

– Zawsze otwieraliśmy pochód pierwszomajowy – wspomina Teodor Adamek, były pracownik Pafawagu. – Byliśmy znani w całym kraju, bo większość węglarek i kursujących po liniach kolejowych elektrowozów pochodziła z naszej fabryki, a w samej fabryce pracowało nas grubo ponad sześć tysięcy osób.
– Sam niosłem transparent z hasłem „Chcesz lepiej żyć – lepiej pracuj” – zwierza się Jerzy Cofałka z „Dolmelu”. – Wydawało mi się wtedy, że my, klasa robotnicza, jesteśmy panami swego zakładu, że to my rozdajemy karty. No i wywalczyliśmy sobie tę „niewidzialną rękę rynku”, a ona nas udusiła.

Nie inaczej mówiliby dzisiaj byli pracownicy „Hutmenu” – których było niegdyś ponad 2 tysiące – „Archimedesa” czy sławnej „Fadromy”, której ładowarki pracowały nie tylko w podziemiach kopalni miedzi i wszystkich budowach Polski, ale i w kilkudziesięciu krajach świata. Dzisiaj „Hutmen” zatrudnia około 700 osób, ale mówi się, że ma być „przeniesiony” na Górny Śląsk (czyli zlikwidowany), „Archimedes”, nadal państwowy, jakoś jeszcze żyje – trochę z produkcji, ale bardziej chyba ze sprzedaży działek i swoich sfatygowanych budynków i hal, a po rozgrabionej „Fadromie” została tylko nazwa…

Jesteśmy
W imię przemian ustrojowo-gospodarczych datujących się od 1989 r. zaczęło się wielkie „transformowanie” publicznych zakładów pracy, czyli wielki rabunkowy najazd zachodniego kapitału. Nie trzeba było wojny, ruskich i polskich szabrowników, aby w krótkim czasie rozwalić to, co z takim trudem i kosztem wielu wyrzeczeń mieszkańców odbudowywano przez prawie pół wieku. Metody stosowano różne, ale cel osiągnięto ten sam.

W pierwszej kolejności kapitał zagraniczny za przysłowiową czapkę gruszek kupował zakłady, które były dlań konkurentami na rynku światowym i w krótkim czasie nabywcy doprowadzali do ich likwidacji. Taki los spotkał „Dolmel”, bo produkowano w nim niezawodne generatory i silniki elektryczne dużej mocy dla połowy świata, za nim poszło w obce ręce „Elwro” – bo mogło konkurować ze wszystkimi europejskimi zakładami na rynku wyrobów elektronicznych. Nie omieszkano się też zainteresować Fabryką Automatów Tokarskich produkującą nowoczesne obrabiarki sterowane numerycznie.

W drugiej kolejności do sprzedaży szły „łakome kąski” –  na przykład Wrozamet produkujący kuchenki gazowe kupili sobie Hiszpanie, „Polar” słynący z produkcji nowoczesnych chłodziarek i pralek automatycznych drastycznie zredukowano i przerobiono na montownię, Fabrykę Farb i Lakierów (Polifarb) kupili Anglicy, a „”Pafawagu” nikt nie chciał, bo ta produkcja jest zaspakajana przez europejskich gigantów, podobnie jak produkcja wspomnianej „Fadromy” czy podwrocławskiego „Jelcza”.
Mam nadzieję, że o innych tak zwanych „wrogich przejęciach”, czyli o kupowaniu zakładów po to, aby zniszczyć konkurencję odważą się wreszcie napisać historycy przemysłu i politolodzy.
Przypomnę im tylko, że z mapy gospodarczej naszego miasta zniknęły również: „Jedynka” Przemysłowa, Wrocławska Stocznia Rzeczna, Remontowa Stocznia Rzeczna, Wrocławskie Zakłady Graficzne, ZPO „Otis”, Browar Piastowski, Browar Mieszczański, Wrocławska Przędzalnia Czesankowa, Wrocławska Wytwórnia Wyrobów Papierowych, Prasowe Zakłady Graficzne (w wersji drukarni gazetowej), Pracownie Konserwacji Zabytków oraz liczne spółdzielnie pracy. Oczywiście, lista ta jest mocno niekompletna i dla wiedzy potomnych wymaga pilnego uzupełnienia. Najlepiej przez tych publicystów i ekonomistów głoszących chwałę neoliberalizmu i wielbiących niejakiego Adama Smitha – zmarłego ponad 200 lat temu, ale wiecznie żywego dla naszych uczonych i polityków szkockiego ekonomisty.

– Pan Balcerowicz i jego wyznawcy twierdzili, że w kapitalistycznym państwie rząd nie ma prawa dofinansowywać przedsiębiorstwa, które jest w trudnej sytuacji ekonomicznej, bo rządzi „niewidzialna ręka rynku” – przypomina Teodor Adamek. – I dlatego w moim „Pafawagu” najpierw wyrzucano ludzi na bruk, a następnie sprzedano go w niepolskie ręce i stał się ogryzkiem dawnego zakładu. A teraz okazuje się, że w kapitalistycznych krajach kapitalistyczne rządy dofinansowują upadające prywatne koncerny i banki nie czekając na to aż udusi ich „niewidzialna ręka rynku”. No, więc kto tu komu robił i robi wodę z mózgu?

 Będziemy
Prowadzona od początku lat 90. systematyczna likwidacja zakładów produkcyjnych Wrocławia sprawiła, ze mamy już teraz tylko 134 przedsiębiorstwa przemysłowe, z tego 126 jest w prywatnych rękach. Ponad połowa z nich zatrudnia do 100 ludzi, a jedynie 6 (słownie: sześć) ma załogę liczącą ponad 1000 ludzi. W sumie więc  tylko 24,3 proc. wrocławian zatrudnionych jest w przemyśle i budownictwie. Nawet jeżeli któraś z tych firm zbankrutuje, to wielkiej tragedii nie będzie. Bezrobotnych jakoś zagospodarujemy. Teraz jest to niecałe 15 tysięcy osób.

To prawda, ale prawie połowa z nich szuka pracy od dwóch lat i jej nie znajduje, a poza tym wielu bezrobotnych pochodziło spoza Wrocławia. No a magistraccy urzędnicy faktycznie nie muszą obawiać się kryzysu, bo na ich płace rada miasta przewidziała w tym roku prawie 841 milionów złotych.
– Teraz magistrackie media i specjalni posłańcy przestały już zachęcać młodych wrocławian do powrotu z emigracji zarobkowej – stwierdza Andrzej Macieruk. – Po prostu to był taki zwykły chwyt propagandowy, a nie realna potrzeba. Już teraz nie ma dla nas jakieś sensownej oferty pracy, a co będzie, kiedy zawita do nas prawdziwy kryzys? Dałem się namówić na powrót, ale na szczęście nie spaliłem za sobą mostów w Szkocji i mam gdzie wyjechać.

– Kiedyś na całym Dolnym Śląsku i we Wrocławiu malowano na murach hasło: „Byliśmy, Jesteśmy, Będziemy” – przypomina Jerzy Cofałka. – Teraz jakoś z tego zrezygnowano, aby nie drażnić Niemców. Jak będzie organizowany pochód pierwszomajowy, to znów poniosę transparent, który tym razem sam zrobię. Nie będzie na nim napisu: „Chcesz lepiej żyć – lepiej pracuj”, bo okazało się zwykłym kłamstwem, ale: „Byliśmy – na dorobku, Jesteśmy – biedakami, Będziemy – dziadami”. Chociaż trzeba powiedzieć, że nie wszyscy narzekają, a niektórym przecież bardzo się poprawiło: tym, co trzymają sztamę z tą „niewidzialną ręką rynku”…
– A do mnie dopiero teraz dotarło, dlaczego symbolem Wrocławia stały się krasnale – dodaje Andrzej Macieruk. – To takie stwory, które harują za „bóg zapłać” i czerpią radość z harowania. A co zrobią, to inni sobie wezmą…

PS.
Na prośbę rozmówców ich nazwiska zostały zmienione.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*