Wojna jest najlepsza

Stare i złośliwe powiedzenie o tym, że gdzie dwóch Polaków, tam trzy partie, pochodzi z zagranicznej prasy końca lat dwudziestych. Francuski, o ile pamiętam, dziennikarz sugeruje szczególną jakoby skłonność Polaków do swarów i szczególną polską niemoc w porozumiewaniu się i wspólnym działaniu.

Nie wiem, czy to prawda, czy jakościowo pod tym względem różnimy się od innych nacji. Wiem, że potwornie zaniedbujemy w całym procesie edukacyjnym, od przedszkola zaczynając, naukę wspólnego działania, osiągania kompromisu, szacunku dla innych poglądów i ocen.

Cierpi na tym życie społeczne, upada dyskurs polityczny, traci gospodarka. Szczególnie dotkliwie ta wzmagająca się agresywność postaw i poglądów uderza w spółdzielczość. Bo słowo spółdzielczość to skrót od „wspólne działanie”.

Przeczytałem w czerwcu w „Gazecie Wrocławskiej” tekst o spółdzielni „Kozanów IV”. Latem minionego roku doszło tam do głośnych – głównie dzięki mediom – wydarzeń: wymieniono zarząd, przemeblowano radę nadzorczą, wszystko w atmosferze kłótni, skandali, ciężkich oskarżeń. Mniejsza o szczegóły, gdyż nawet najbardziej chłodna próba ich przedstawienia byłaby – przy rozgrzanych tam emocjach – odebrana, jako zaangażowanie się po jakiejś stronie konfliktu.

Ale „Gazeta Wrocławska” jest zachwycona: oto kolejny dowód na to, że spółdzielczość trzeba rozwalić, zrównać z ziemią. Dyspozycyjny dziennikarz nawet nie stara się myśleć, weryfikować podawanych przez jedną stronę konfliktu informacji, bo po co. Gazecie chodziło tylko o to, aby atmosferę podgrzać i podać wyróżniony specjalnie kolorowy poddrukiem i w ramce przepis na wypisanie się ze spółdzielni. Co uczyniono bardzo pięknie.

Tymczasem, cóż nadzwyczajnego w tym, że członkowie jakiejś spółdzielni mieszkaniowej zmieniają sobie zarząd? Nic. I że nowego prezesa wymienia się po niedługim czasie na jeszcze nowszego? Też nic, aczkolwiek trochę dziwne. To święte demokratyczne prawo członków, żeby sobie wybierać władze.

Jest najzupełniej normalne, że dwie albo trzy grupy członków mają odmienne wizje, koncepcje czy metody działania, i normalne jest, że chcą mieć możliwość realizowania swoich planów i wizji, czyli chcą władzy.

 

Nienormalne jest – a niestety coraz powszechniejsze – że wyborców nie mobilizuje się przedstawiając swój pozytywny program, ale znieważając konkurenta do władzy. Rywal nie ma prawa do swoich racji, a nawet do błędu, cokolwiek powie albo zaproponuje, to kłamie, chce oszukać, ukraść, w najlepszym razie totalnie i złośliwie zaniedbać.

To dlatego kolejne zarządy „Kozanowa IV” oskarżają się o malwersacje, działania na szkodę członków i obrzucają inwektywami. Brakuje na remontowym koncie 3,5 miliona? To do prokuratora, bo na pewno zmarnowane, może nawet ukradzione. A najpewniej wyjaśnić wszystko można bez inwektyw i wprowadzania wątków kryminalnych. Przede wszystkim wiadomo, że wszystkie spółdzielnie mają dług wynikający z zaległości czynszowych członków: średnio od 6 do 8 procent. W spółdzielni zarządzającej 3 tysiącami mieszkań wpływy z opłat za lokale wynoszą rocznie około 18 milionów, czyli tylko z tego tytułu dług członków i najemców sięga 1,5 miliona. Szacuję z grubsza, statystycznie, znając sytuację spółdzielni mieszkaniowych.

Gdzieś trzeba znaleźć te pieniądze. I spółdzielnie je znajdują, manewrując funduszami, przede wszystkim płacąc, na przykład, pilne zobowiązania za ciepło pożyczają pieniądze z innych funduszy. Pożyczając – nie zabierając, bo tego zrobić nie wolno.

W ten sposób terminowo płacący członkowie pomagają tym, którzy wpadli w chwilowe tarapaty. W tym się właśnie przejawia solidaryzm spółdzielczy. Albo w tym, że pilnie remontuje się dźwig czy pokrycie dachowe w budynku, który nie ma wystarczających środków na swoim funduszu remontowym – pożyczając z innych funduszy.

 

Solidarność to istota i siła spółdzielczości; we wspólnocie mieszkaniowej ten przykładowy dźwig będzie nieczynny tak długo, aż mieszkańcy nie zbiorą pieniędzy na jego remont, bo zarządca nie ma ani prawa, ani ochoty szukać innego rozwiązania.

W przypadku Kozanowa IV jest pewne, że od wielu lat spółdzielnia miała długi wyższe od tych „normalnych”, czyli zaległości w opłatach członków. Wzrost zadłużenia mógł być spowodowany przyjęciem złej strategii, chybionych inwestycji czy poluzowania dyscypliny finansowej. Aktualne władze spółdzielni w oficjalnych komunikatach (są w internecie) mówią, że to wynik głównie naliczania zbyt małych opłat czynszowych i inwestycji budowlanych. Zapewne tak było. Ale optymizm w szacowaniu kosztów eksploatacyjnych albo nietrafiona inwestycja budowlana to nie zbrodnia przecież. Naładowany antyspółdzielczą ideologią dziennikarz nie musi tego rozumieć i nie rozumie. Ale członkowie powinni, jeśli chcą wyjść z kryzysowej sytuacji. Tymczasem zamiast koniecznego porozumienia, kompromisu i spokoju, jest coraz więcej agresji, wojny i nienawiści, a w konsekwencji coraz większe ryzyko dla całej spółdzielni.

Dlaczego o tym piszę? Bo zarówno rozwój wydarzeń w Kozanowie IV jak i ten nieszczęsny tekst w „Gazecie Wrocławskiej” są niestety coraz bardziej typowe w polskiej rzeczywistości. Z niepojętych powodów państwo nasze prowadzi od ćwierćwiecza antyspółdzielczą krucjatę, a media bez wyjątku wspierają tę politykę. W mediach obowiązuje bezwzględna zasada: jeśli o spółdzielczości mieszkaniowej, to tylko źle. Każda awantura w spółdzielni będzie więc nagłośniona i każda będzie pretekstem do wzmagania społecznej nieufności, wrogości i  zachęcania do likwidacji spółdzielni. Czyli, jak to się ładnie w liberalnej propagandzie pisze: do pójścia „na swoje”.

A, mówiąc z kolei językiem znanego klasyka, „ciemny lud to kupuje”. Od ponad 20 lat preferujemy w Polsce skrajny indywidualizm i brutalny egoizm, przez co mamy obecnie bodaj najniższy w Unii wskaźnik tzw. kapitału społecznego. W Polsce ten wskaźnik – w ramach wielkiego, prowadzonego od 2000 roku, programu „Diagnoza Społeczna” – mierzy zespół prof. Janusza Czapińskiego. I w kolejnych badaniach okazuje się, że jest coraz gorzej: coraz mniej sobie ufamy, coraz mniej się słuchamy i rozumiemy, wzrasta wzajemna podejrzliwość, a więc drastyczne spada gotowość do inicjatyw zespołowych, do szukania kompromisów, współpracy, rezygnacji z najmniejszej części własnych celów na rzecz dobra wspólnoty. I pod tym względem od sytych Europejczyków dzieli już nas przepaść.

Ten szczególny, wredny klimat ciągłej wojny kształtuje nie tylko politykę i media. Atmosfera podejrzliwości i wrogości coraz silniej wpływa na codzienne życie, również na funkcjonowanie odległych od polityki czy ideologii spółdzielni mieszkaniowych.

Spółdzielnie, zauważmy, to specyficzne gospodarcze przedsięwzięcia, wymyślone przez niemieckich socjalistów w połowie XIX wieku. Miały stać się alternatywą dla spółek kapitałowych i dowodem na to, że nie trzeba robić rewolucji (której chcieli marksiści), aby świat stał się sprawiedliwszy i ludziom pracy przyjazny. Celem działania spółdzielni nie jest więc zysk, ale zaspakajanie potrzeb swoich członków.

Spółdzielnie pracy miały swoim członkom dać miejsce pracy i utrzymanie, spółdzielnie rolnicze dostęp do nowoczesnych maszyn, technologii i zbytu, banki spółdzielcze tanie kredyty, a spółdzielnie mieszkaniowe miały dać uboższym szanse na mieszkanie.

 

Od ponad półtora wieku spółdzielczość w całej Europie znakomicie te cele realizuje; w większości rozwiniętych krajów spółdzielczość rolna ma nadal dominującą pozycję na rynku, świetnie sobie radzą banki spółdzielcze, a spółdzielczość mieszkaniowa w niektórych bogatych krajach, głównie skandynawskich, przeżywa wręcz renesans.

Jest wszakże jeden niezbędny warunek istnienia spółdzielczości: solidarność. Czyli gotowość rezygnacji z jakiejś części własnych celów na rzecz celów wspólnoty. A więc zaufanie. A więc współpraca. A więc oczywistość podporzadkowania się demokratycznym procedurom. W spółdzielni każdy członek ma takie same prawa, ma jeden głos na walnym zgromadzeniu, ma identyczny wpływ na kluczowe decyzje związane z działalnością spółdzielni: wybór władz, plany finansowe, strategię. Nie ma przywilejów grupowych, wyjątków, pakietów głosów. Decyduje większość obecnych na zebraniach. Po prostu. Trzeba tylko przyjść na zebranie, poznać dokumenty, głosować, decydować.

I właśnie na to przychodzenie, zainteresowanie, czytanie dokumentów, słuchanie argumentów, rozumienie innych racji, głosowanie i podporządkowanie się decyzji większości – otóż na to coraz mniej wśród Polaków gotowości. Na spółdzielcze zebrania przychodzi kilka procent uprawnionych. Spora część spółdzielców zadawala się czytaniem o spiskach, kilkach, układach i o tym, że razem i solidarnie nie warto.

 

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*