Wszystko zależy od ludzi

O spółdzielni, spółdzielczości, dawnych i obecnych czasach z prezesem Jerzym Krukiem rozmawia Joanna Kaliszuk.

-Wszystkich dotychczasowych bohaterów naszego cyklu wspominkowego pytaliśmy o to, jak zaczęły się ich związki ze spółdzielnią …
-Mój związek ze spółdzielczością mieszkaniową rozpoczął się wcale nie od „Metalowca”. Pracowałem w Pafawagu i jak każdy młody człowiek, który myślał o własnym mieszkaniu, zamierzałem wstąpić do spółdzielni. Charakterystyczne, że wtedy większość pracowników  kierowana była do „Metalowca”, ale ja – troszkę może z przekory – chciałem być członkiem „Energetyka”. I tak się stało. Tam też dostałem swoje pierwsze mieszkanie. Ale traf chciał, że po kilku latach pracy w zakładzie (byłem inżynierem elektrykiem, pracowałem w biurze konstrukcyjnym) powierzono mi funkcję uporządkowania i zorganizowania od podstaw całej wielkiej sfery socjalnej w zakładzie  – być może dlatego, że postrzegano mnie jako dobrego organizatora – byłem działaczem społecznym (zorganizowaliśmy np. oddział zakładowy PTTK) i organizatorem Turnieju Młodych Mistrzów Techniki (wynalazczość wśród młodych). To był początek lat 70., czasy Gierka i zaczęto kłaść duży nacisk na realizację potrzeb socjalno-bytowych załóg, zwłaszcza wielkich zakładów przemysłowych, a Pafawag zarządzał wtedy olbrzymim majątkiem, w skład którego wchodziły m.in. hotele robotnicze, poliklinika, dwa domy kultury, ośrodki wczasowe i kolonijne –  w Krynicy Górskiej, Świnoujściu, Miliczu, Radkowie – przedszkola i żłobki. Było więc czym się zająć i przez ponad dwa lata absorbowało mnie tylko to. Powiodło mi się to zadanie, myślę, całkiem dobrze, i być może dlatego zasugerowano mi rozpoczęcie pracy w „Metalowcu”, gdzie właśnie otworzył się wakat po tragicznej śmierci prezesa Franciszka Wojciechowskiego.

-Kto sugerował?
-Niespodziewanie zostałem zaproszony do dyrektora Wojewódzkiej Spółdzielni Mieszkaniowej, Jana Nowaka, na rozmowę. Dla mnie było to dość zaskakujące, wiadomo jednak, że wtedy nic nie odbywało się ot, tak, i że sugestie musiały pochodzić od władz. Dyrektor Nowak wydał opinię pozytywną (miał tylko jedno zastrzeżenie: miałem za długie włosy), a moja kandydatura została przedstawiona Radzie Nadzorczej „Metalowca”. Rada mnie zaakceptowała i tak, od 1 czerwca 1973 roku, zostałem kierownikiem a później – po kilkumiesięcznym okresie próbnym – prezesem spółdzielni.
W ciągu krótkiego czasu musiałem poznać prawo spółdzielcze, zapoznać się z niezliczonymi regulaminami, statutem, ustawami. Przypomina mi się w związku z tym pewna historia z tamtych czasów, której skutki trwały do dziś. Na jednym z posiedzeń Rady Nadzorczej (nie byłem jeszcze wówczas członkiem zarządu) ówczesny wiceprezes wnioskował do Rady o zbycie działki przy ulicy Różanej na rzecz pewnej pani, która chciała wybudować tam szklarnię. Świeżo wyuczony  na regulaminach i statutach, zwróciłem uwagę, że brak w tej sprawie opinii zarządu, więc nie może być ona rozpatrywana na posiedzeniu RN, i że właściwie to wcale nie Rada, ale ZPCz powinno podjąć decyzję w tej sprawie. Do transakcji nie doszło, bo zarząd ostatecznie zajął stanowisko negatywne – zdecydowano się jedynie na odnajęcie gruntu. Wydawałoby się, że to koniec sprawy, ale przez kolejne trzydzieści lat spółdzielnia miała z tego powodu same problemy, bo urażony pomysłodawca robił co mógł, by utrudnić nam życie: nasyłał prokuraturę, nie płacił, aż trzeba było dochodzić swoich praw w sądzie, itd. Wspominam o tym, bo to pokazuje, że nawet w tamtych trudnych czasach prawo spółdzielcze mogło być przestrzegane i można było przestrzegać  demokratycznych procedur, choć było to kosztowne…

-Bywały jednak zadania, od których trudno się było uchylić.
-Bywały. Tak było np. na początku 1973 roku, kiedy to władze Wrocławia wymyśliły, że trzeba miasto upiększyć: odbyło się to prawdopodobnie tak, że zwołano naradę wielkich zakładów, i każdemu podmiotowi przypisano jakiś element dekoracyjny, który miał wykonać we wskazanym miejscu miasta. „Metalowcowi” dostała się  okolica bunkra przy ul. Stalowej, gdzie miało stanąć 6 masztów stalowych, na których miały być zamontowane obracające się kolorowe wiatraczki. Pomysł dość kuriozalny, prawda? Prezesa Wojciechowskiego wezwano w tej sprawie do Komitetu Dzielnicowego – wrócił załamany. To był spółdzielca z krwi i kości, prawdziwy ideowiec, człowiek bezpartyjny i nieustępliwy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego spółdzielnia ma się w coś takiego bawić i za czyje pieniądze.
Przyznam się jednak, że wiatraczki wykonaliśmy, gdy ja objąłem stanowisko kierownika spółdzielni. Oceniłem, że skoro państwo daje pieniądze na budownictwo oraz infrastrukturę, tanie i dostępne kredyty (a budowało się wtedy bardzo dużo) i skoro tylko od dobrej woli władz miejskich zależy, czy dostaniemy tereny pod inwestycję – nie ma sensu iść na udry i trzeba się podporządkować pewnym decyzjom. Coś za coś.
Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, rzeczywiście otrzymaliśmy bardzo dużo terenów inwestycyjnych – na Muchoborze, na Nowym Dworze.
Wierzyliśmy jeszcze wtedy, że budując bardzo dużo zdołamy zaspokoić mieszkaniowe potrzeby naszych członków. Rzeczywistość zaskrzeczała pod koniec lat 70., gdy wprowadzono centralny rozdział mieszkań. W praktyce więc – niezależnie od tego, która spółdzielnia ile mieszkań wybudowała – wszystkie mieszkania włączano do wspólnej puli i rozdzielano według liczby członków oczekujących w danej spółdzielni, ze szczególnym uwzględnieniem wielkich zakładów przemysłowych (które stanowiły większość). To był czas, gdy gospodarka i struktury państwa zaczynały trzeszczeć, i myślę że była to świadoma polityka – chodziło o złagodzenie nastrojów społecznych, zwłaszcza tych wielkich załóg zakładów przemysłowych. Że się nie udało – to wiemy z historii.

-Takie rozdawnictwo miało swoje konsekwencje społeczne.
-Doszło wtedy do wypaczenia idei spółdzielczej. Ci, którzy dostali mieszkania od państwa, w praktyce nie poczuwali się do bycia spółdzielcami, ta idea była im obca, obojętna. Zaczęły się psuć te wewnętrzne dobre stosunki. To był więc pod wieloma względami okres bardzo trudny.
Ale jednocześnie budowało się, budowało się po prostu dla ludzi – i to traktowaliśmy jako wypełnienie pewnej misji. Dzięki temu staliśmy się przez pewien czas największą wrocławską spółdzielnią – mieliśmy aż  620 tys. metrów kwadratowych zarządzanej powierzchni. Na początku lat 80. sami członkowie doszli do wniosku że warto wydzielić część zasobów, tych najbardziej oddzielonych terytorialnie, bo to ułatwi administrowanie i zarządzanie spółdzielnią – tak w 1983 roku powstała spółdzielnia „Nowy Dwór”, rok później SM „Kąty Wrocławskie”. Odbyło się to bez żadnych odgórnych decyzji, bez żadnych ustaw, bez niepotrzebnych sporów, zgrzytów – członkowie sami się dogadali,  przeprowadzili to racjonalnie. Równie racjonalnie zresztą zaprotestowali (w referendum) przeciwko wydzieleniu się ze spółdzielni osiedla nr I na początku lat osiemdziesiątych, bo doskonale czuli, że jest to nieuzasadnione – ani ekonomicznie, ani organizacyjnie.

Podziały są w modzie…
-Z perspektywy czasu widać, że duży może więcej. Nieprawdą jest, że w wielkich organizmach nie ma właściwych relacji między członkami a zarządem spółdzielni – wszystko zależy od właściwej organizacji pracy, od stworzenia właściwej struktury zarządzania. U nas poszczególne osiedla są samodzielne, mają osobne plany remontowe i osobne na to fundusze, pieniądze członków zostają na osiedlach, wszystko odbywa się pod kontrolą osiedlowych rad. Czym, pytam, taka organizacja różni się od małej spółdzielni? Rachunek jest prosty:  im więcej zasobów znajduje się pod jednym zarządem, tym koszty administrowania i zarządzania są mniejsze.
Chcę tu obalić dwa mity: po pierwsze, politycy i niektóre media przekonują wciąż, że to prezesi nie chcą dopuścić do tworzenia wspólnot, bo twardo trzymają się władzy. To absolutna nieprawda, bo niby jaki mieliby mieć w tym interes? Logicznie rzecz biorąc, im więcej budynków się wydzieli, tym mniej będą mieć pracy, to wszystko. Rzecz w tym, że ja – jako prezes – muszę dbać przede wszystkim o interes członków, dlatego zawsze tłumaczę ludziom, żeby dobrze zważyli wszystkie okoliczności i dobrze przeliczyli, co będzie dla nich korzystniejsze. I, jak się okazuje,  ludzie sami zaczynają dostrzegać, że taki podział nie zawsze jest korzystny – bo im mniejszy podmiot, tym jest on słabszy i w razie jakichkolwiek kłopotów trudniej jest mu się podźwignąć.
Drugi mit jest taki, że po wyodrębnieniu się będzie taniej. Tymczasem u nas opłata na utrzymanie administracji wynosi około 50 gr od metra, a znam zarządców, gdzie koszty te sięgają nawet 1,50 zł. Tak naprawdę, tylko koszty administracyjne decydują o tym, czy jest sens dzielić się czy nie, bo wszystkie inne to koszty zewnętrzne (ciepło, woda itp.) i nie ma tutaj znaczenia, kto zarządza budynkiem. Istotne są efekty innego rodzaju: większa spółdzielnia jest bardziej przygotowana na pewne nieprzewidziane, trudne sytuacje. Mamy własne służby utrzymania czystości, brygady konserwatorskie, mamy bardziej wyspecjalizowane służby zarządzania. To jest zaleta. W razie jakiegokolwiek krachu, katastrofy budowlanej, nieszczęścia takiego jak powódź, jesteśmy w stanie lepiej dać sobie radę niż mała wspólnota. Nie bez przyczyny w świecie następuje raczej konsolidacja podmiotów gospodarczych, powstają korporacje, całe sieci, spółdzielczość na zachodzie też się wyraźnie łączy – bo tak jest po prostu łatwiej pokonywać najróżniejsze problemy. Czasem małe wspólnoty decydują się na społeczny zarząd, ale to się szybko kończy. Zarządzanie wymaga kompetentnych ludzi.

-W ostatnim półwieczu spółdzielczość mieszkaniowa przeszła długą drogę, musiała się zreformować, zreorganizować. Dziś łatwiej jest działać? 
-Nie powiedziałbym tego. Tak się jakoś składa, że w naszym kraju spółdzielczość zawsze traktowana była po macoszemu: w czasach PRL-u widziano w niej relikt kapitalizmu i przyglądano się jej podejrzliwie, dziś z kolei widzi się w niej spadek po socjalizmie. Ograniczenia istniały zawsze: i wtedy, i teraz. Może to co powiem zabrzmi kontrowersyjnie, ale mam wrażenie, że wtedy mniej jednak ingerowano w sferę samorządności spółdzielczej. Gdyby porównać akty prawne z lat 60. czy lat 80. z obecną ustawą o spółdzielniach mieszkaniowych, okaże się, że nie było tam tak szczegółowych zapisów wkraczających bezpośrednio w życie spółdzielcze. Oczywiście, prawo sobie, a życie sobie – dawniej nie próbowano co prawda likwidować spółdzielczości, ale narzucano jej takie zadania, które mocno ograniczały, żeby nie powiedzieć – wypaczały idee spółdzielcze. Ale nawet gdy zdarzały się jakieś naciski z zewnątrz, zawsze istniał sposób, by je jakoś obejść. Odwoływałem się wtedy do procedur spółdzielczych, mówiłem, że muszę mieć akceptację zarządu albo Rady Nadzorczej, i tę odpowiedź honorowano – sprawa się przeciągała i na ogół udawało się znaleźć jakieś bezpieczne rozwiązanie. Istniały zatem mechanizmy, których nie odważyli się podważyć nawet działacze partyjni.
Z tego punktu widzenia dziś jest gorzej, bo ustawodawca postanowił zastąpić samorząd spółdzielczy, co jest niedopuszczalne (i co Trybunał Konstytucyjny podkreślił także w swoim ostatnim orzeczeniu). Ustawa z 14 czerwca 2007 roku przekreśliła wszystko, co mógłbym powiedzieć o korzystnych zmianach w spółdzielczości mieszkaniowej. Żaden przepis ustawodawcy nie szedł w kierunku poprawy sytuacji – przeciwnie, wprowadził tylko chaos i utrudnił funkcjonowanie i pracę organów spółdzielczych.
Podam przykład z naszego własnego podwórka. Mamy dziś kłopot z sądem rejestrowym – w 2008 roku ZPCz zebrało się po raz ostatni, żeby zmienić statut spółdzielni, to znaczy dostosować go do nowych przepisów. Sąd zarejestrował statut w kwietniu i zgodnie z tym nowo zatwierdzonym statutem odbyły się u nas zebrania – części Walnego – na których m.in. dokonywano wyboru nowych członków Rady Nadzorczej. Dziś okazuje się, że sąd rejestrowy tych nowo wybranych członków Rady nie chce uznać, bo – jak twierdzi – żeby uchwały były ważne, muszą być rozpatrywane na wszystkich częściach Walnego.  Pytanie brzmi, jak pierwsza grupa mogła wybierać członków RN, kiedy nie znała kandydatów zgłaszanych na kolejnych zebraniach? Na pierwszym zebraniu nie wiedziano przecież, jakich kandydatów pozostałe grupy wybiorą. Mamy dziś znowu organizować pierwsze zebranie tylko po to,  by potwierdzało to, co już rozstrzygnęły inaczej poprzednie grupy? I tak w kółko? To przecież jest jakaś paranoja prawna.
Idźmy dalej… Zapis ograniczający kadencyjność Rady Nadzorczej – mający, jak się domyślam, chronić przed rzekomymi nadużyciami – skutkuje w praktyce tym, że odbiera się możliwość działania w organach samorządowych ludziom, którzy mają największe doświadczenie. Takie przykłady można by mnożyć. Najsmutniejsze jest to, że za pomocą kilku dyletanckich zapisów, stworzonych przez ludzi, którzy o spółdzielczości mieszkaniowej nie mają najmniejszego pojęcia, zupełnie zaburzono funkcjonujący do tej pory sprawnie mechanizm.  A przy okazji znów wypaczono ideę solidaryzmu spółdzielczego.

-To znaczy?
-Nietrudno zauważyć, że zmiany prawne idą w kierunku przekształcenia spółdzielni mieszkaniowych w coś w rodzaju federacji wspólnot. Kiedyś rozliczaliśmy koszty osiedlami i miało to swój sens. Fundusz centralny miał pomagać tym nieruchomościom, które nie dałyby sobie rady na przykład z ogromnymi i kosztownymi pracami remontowymi, jak remonty dźwigów na przykład, prace termomodernizacyjne itp. Ostatnia nowelizacja ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych wprowadziła obowiązek rozliczania poszczególnych nieruchomości – każdy remont, ulepszenie musi być w pełni pokrywane wpłatami użytkowników danej nieruchomości. Wypada więc zadać sobie pytanie, czy obecne spółdzielnie można jeszcze nazywać spółdzielniami?
I komu to przeszkadzało?

-Nie ma więc żadnych pozytywów?
-Cóż, pozytywy są takie, jakie sami sobie  wypracowaliśmy z biegiem lat – nie dzięki, ale niejako wbrew ciągle nowym pomysłom ustawodawcy. Mam tu na myśli wypracowanie nowych metod zarządzania spółdzielnią, wprowadzenie nowoczesnych procedur pracy, ścisłe określenie kompetencji poszczególnych organów. Dziś spółdzielnia musi odnaleźć się w systemie gospodarki rynkowej, przejść na system nowoczesnego, niejako menedżerskiego  zarządzania. Ale nie ma się co dziwić – taki jest duch czasu.
W historii naszej spółdzielni warto zwrócić uwagę na jedną rzecz – kiedyś zarząd był pięcioosobowy (potem trzy-, wreszcie dwuosobowy), a dziś jest jednoosobowy. To pewnego rodzaju wyznacznik  stabilizacji – bo na to może pozwolić sobie tylko spółdzielnia, w której obowiązują jasne, czytelne procedury, której członkowie są doskonale zorientowani w sytuacji, mają pełną wiedzę o kondycji finansowej i gospodarczej spółdzielni oraz – co najważniejsze – zaufanie do jej organów samorządowych.

-To jest recepta na sukces? Bo przecież za miesiąc spółdzielnia świętować będzie swoje pięćdziesięciolecie, a wkracza w ten okres w pozazdroszczenia godnej kondycji.
-Zawsze powtarzam, że wszystko zależy od ludzi, a nasza spółdzielnia (z paroma wyjątkami) miała do nich szczęście. Wielka w tym rola członków, którzy – rozumiejąc istotę spółdzielczej demokracji – wybierali w skład organów samorządowych ludzi kompetentnych i fachowych. Dzięki temu – mimo iż spółdzielnia przeżywała różne trudne chwile –   udało się uniknąć zapaści i wyjść obronną ręką z najrozmaitszych kłopotów.
Ale, aby tak się stało, musi być spełniony jeden zasadniczy warunek: członkowie spółdzielni muszą mieć pełną informację o tym, co się w niej dzieje i dlaczego dzieje się tak, a nie inaczej. Pełną – to znaczy rzetelną, jasną i czytelną. „Metalowiec” od zawsze rozumiał tę konieczność, dlatego już w latach siedemdziesiątych wydawaliśmy własną gazetę. Dziś istnieją dodatkowe środki przekazu – jak internet na przykład, z których też korzystamy. Na naszej stronie internetowej każdy członek może znaleźć interesujące go informacje, regulaminy, statuty, sprawozdania zarządu. Ten system tworzenia dokumentacji, sprawozdawczości, informacji próbujemy przekuć w na tyle trwałe procedury (zapisane w prawie, w regulaminach, statucie) by trwał, niezależnie od tego, kto w przyszłości będzie kierował spółdzielnią. To jest nasz zasób –  dorobek intelektualny lat minionych – który, mam nadzieję, nie zostanie zmarnowany. Zasada jest jedna: każdy organ samorządowy w spółdzielni musi być autonomiczny, musi bronić swojej niezależności i swojego statusu. Jeśli każdy będzie robił to, co do niego należy, żadne zawirowania nam nie zagrożą.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*