Akademia pod klepsydrą

Jest takie miejsce we Wrocławiu, do którego tęsknią chorzy z całego kraju. Mają bowiem nadzieję, że unikalne urządzenie zwane platformą do rehabilitacji pomoże im naprawić złamany kręgosłup i znów stanąć na nogi. I tak się faktycznie w wielu przypadkach dzieje. Urządzenie to wymyślili fachowcy nie z Akademii Medycznej, tylko z Politechniki Wrocławskiej, zaś używane jest nie w publicznej, ale stowarzyszeniowej służbie zdrowia. Jak do tej pory nikt z wrocławskich uczonych i utytułowanych medyków nie zainteresował się tym znakomitym urządzeniem rehabilitacyjnym. Dlaczego? Są zbyt zajęci sobą i w zasadzie nie mają czasu na wymyślanie jakichś tam maszyn przywracających sprawność inwalidom. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę dwa sztandarowe przykłady.

Uczelniana organizacja związkowa „Solidarność 80” najpierw przeczytała pracę habilitacyjną obecnego rektora, a następnie porównała ją z istniejącymi opracowaniami na ten temat. Wyszło jej, że Jego Magnificencja była łaskawa „zapożyczyć” od innych autorów jakąś jedną czwartą „swoich” przemyśleń. Podnieśli więc alarm na całą Polskę, że jest to zwyczajny plagiat i trzeba coś z tym zrobić. No i zaczęła się jazda bez trzymanki. Ministerstwo uznało się za niekompetentne, centralna komisja od stopni naukowych kazała zbadać sprawę uczelni, a tutaj wniosek wpadł w czarną dziurę i zniknął jak sen złoty. Związkowcy jednak nie odpuszczali, więc centralna komisja zagroziła, że jak wysiłek intelektualny Jego Magnificencji nie doczeka się ponownego zbadania, to Wydziałowi Lekarskiemu AM cofnie prawo przyznawania stopni naukowych. To wreszcie poskutkowało i po rocznych przepychankach wytypowano dwóch recenzentów, którym dano trzy miesiące na przeczytanie i ocenienie pracy swojego pryncypała. Uczelniana poczta pantoflowa współczuje tym biedakom, bo nie z własnej woli znaleźli się między młotem a kowadłem, i pyta, dlaczego recenzentów nie szukano poza uczelnią, jeżeli rozważania Jego Magnificencji są oryginalnym wytworem jego umysłu, a nie zwykłą przepisywanką.

Niejako równolegle do afery intelektualnej, toczy się afera materialna wygenerowana w klinice ginekologicznej kierowanej przez prorektora. Otóż wykonywano w niej na masową skalę histopatologowe badania macicy, nawet wbrew wskazaniom medycznym. Wyliczono, że tych inwazyjnych badań wykonano tyle, ile we wszystkich pozostałych krajowych klinikach. Pomór? Nic z tych rzeczy. Za każe takie badanie Narodowy Fundusz Zdrowia sporo płaci, więc uzbierał się z tych zabiegów całkiem niezły grosz. Sprawą tej „masówki” zajmuje się teraz NIK, NFZ, Naczelna Izba Lekarska oraz powołany przez resort zdrowia rzecznik dyscyplinarny. Ten natłok kontrolerów chciała przepędzić Rada Wydziału Lekarskiego AM, której przedstawiono do zatwierdzenia raport komisji szpitalnej. Wynikało z niego, że w klinice nie było żadnych nadużyć i wszystko przebiegało zgodnie ze sztuką lekarską. Część profesorów nie dopuściła jednak do podjęcia „uchwały w tym temacie”. A jakby tego wszystkiego było mało, kierownik Katedry Patomorfologii AM we Wrocławiu stwierdził, że duża część tych badań klinicznych jest bezwartościowa, bo albo histeroskopii nie zrobiono wcale, albo wykonano je niestarannie.
Tego kierownictwu uczelni było już za dużo, więc tuż po zebraniu przewodniczący komisji szpitalnej, która sprawdzała, czy w klinice doszło do nadużyć, próbując zdyskredytować kierownika ujawnił list, jaki profesor napisał do dyrekcji szpitala cztery lata temu. Jak donoszą wrocławskie gołębie, poszukiwane są również „kwity” na innych przeciwników masowych badań ginekologicznych.

 
Czy w tej sytuacji należy się jeszcze dziwić, że na AM naukowcom po prostu brakuje już czasu na zajmowanie się nauką, urządzeniami przywracającymi ludziom radość życia, nowymi metodami terapii, sprawdzaniem i wprowadzaniem leków nowej generacji i tym podobnymi pierdołami? W końcu doba ma tylko 24 godziny i to jest oczywista oczywistość.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*