Góra do Mahometa

Pewien sąd w pewnej sprawie kryminalnej (rozpatrywanej już zresztą przez dziesięć lat) niezliczonych przesłuchiwał świadków, wśród których był i pewien arcybiskup. Latami całymi biedny sąd kombinował, jak to z takim świadkiem rzecz całą załatwić. I ani sąd nie wiedział, ani też kolejni ministrowie sprawiedliwości nie wiedzieli, ani nawet szefowie rządów nie wiedzieli: jak zrobić, żeby obowiązkowi stało się zadość, ale eminencji żeby nie obrazić.

Klasyczny pat. Z pałacu arcybiskupa informacja była jasna: nie ma mowy, żeby eminencja, niczym człek zwyczajny, fatygował się do jakiegoś świeckiego sądu. I już. Jednocześnie po dziesięciu latach trzeba było jakoś zamknąć tę sprawę, a bez tej formalności – czyli przesłuchania arcybiskupa – nie dało się. I co zrobiono? Prosty ruch: oznajmiono, że arcybiskup mógłby ponieść uszczerbek na zdrowiu, gdyby musiał pojawić się w mrocznych sądowych korytarzach, więc sąd w pełnym składzie udał się do arcybiskupa. Sądowi przecież wizyta w pałacu nie zaszkodzi, wręcz – można wyrokować  – przeciwnie.

Oświadczam, że – i tak prawdopodobnie myśli zdecydowana większość Czytelników – nie ma nic nadzwyczajnego w tym, że w Polsce skład sędziowski udaje się do kościelnego hierarchy. Nie może Mahomet do góry, przyjdzie góra do Mahometa. Jak świat światem, jak historia ludzkości długa i szeroka – zawsze byli równi i równiejsi, zawsze byli uprzywilejowani i zawsze to biednym wiatr wiał w oczy, nawet w czasie najbardziej egalitarnych rewolucji. Demokracja demokracją, ale porządek musi być!

Czemuż przeto o tym wydarzeniu w ogóle piszę, skoro to wydarzenie banalne, ot, samo  życie? Otóż tylko dlatego, że władza – a sąd jest jedną z trzech fundamentalnych i niezależnych części państwowej władzy – uznała, że musi koniecznie się z tego postępowania usprawiedliwić. Zamiast oznajmić opinii publicznej, że fatyguje się posłuchać arcybiskupa do jego pałacu, bo tak w Polsce trzeba i wypada, sąd wyjaśnił, że udał się do świadka, a nie odwrotnie, w trosce o zdrowie świadka. Nie, żeby świadek był obłożnie chory, skądże, ale zdrowy całkiem nie jest i mógłby poczuć się gorzej.
Po co to usprawiedliwienie?

Po co taki komunikat w kraju, który należy do absolutnej czołówki pozywanych przez swoich obywateli w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu o łamanie przez sądy praw obywatelskich, przewlekłość postępowań sądowych i o bezpodstawne, bezprawne, zbyt długie ograniczanie wolności (wielomiesięczne, nieraz wieloletnie przetrzymywanie w aresztach). Kilkadziesiąt spraw (prawie wszystkie) Polska już przegrała, setki kolejnych czekają rozpatrzenia. Z różnych sławnych postępowań (bo uczestniczą w nich osoby ze świata polityki) wiemy, jak się zwyczajnych świadków gna z jednego krańca Polski w drugi, jak się zamyka w aresztach chorych i pozbawia ich elementarnej opieki lekarskiej (w największym krakowskim areszcie za całą opiekę był stomatolog), jak w tym młynie sprawiedliwości ludzie tracą nie tylko godność i dobre imię, nie tylko majątek i zdrowie, ale – bo i tak bywało – nawet życie.

Samopoczucie świadków czy oskarżonych akurat nie jest przedmiotem szczególnej troski naszych organów sprawiedliwości. Gdyby któryś z moich Czytelników odmówił stawienia się jako świadek w sądzie mówiąc, że może przez to mu skoczyć ciśnienie albo złapać rozwolnienie – dostałby karę za obrazę sądu i być może policyjną obstawę. I słusznie – bo kpić sobie z Wysokiego Sądu nie wolno.

Powaga i niezawisłość sądów są dla bytu państwa i społeczeństwa sprawą o zasadniczym znaczeniu. I dlatego w sprawie arcybiskupa sąd nie powinien nic wyjaśniać, nic w ogóle nie mówić, tylko pójść i z pokorą wysłuchać świadka.
I wszyscy byśmy to zrozumieli.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*