Na ławeczce

Nie ma tygodnia, żeby minister Błaszczak czegoś nam nowego nie kupił. A to kupi tuzin samolotów po 400 milionów sztuka, a to dwa tuziny dronów po 20 milionów, tu zamówi setkę czołgów, ówdzie trochę haubic, jeszcze gdzie indziej 20 zestawów rakiet za półtora miliarda. Aż miło posłuchać. A to, jak zapowiada, dopiero początek zakupów.

Nie, żebym miał coś przeciwko uzbrajaniu polskiej armii. Nie jest też tak, żebym – jak liczni generałowie i inni specjaliści od wojska – się wymądrzał, że gdzie przetargi, gdzie jakaś strategia zakupów, gdzie głębokie analizy, gdzie na to wszystko pieniądze są i będą. Przecież nie znam się na armatach i składach brygad bojowych, bo nie jestem generałem ani ministrem (a jak wiadomo, z nominacją nabiera się natychmiast wiedzy i kompetencji). Odważę się zapytać tylko: a dlaczego, do cholery, my wszystko musimy kupować gdzieś tam u obcych? Na przykład te drony.

No dobrze, rozumiem, że nie jesteśmy w stanie zbudować F-16, Rafela, jak Francuzi, Gripena, jak Szwedzi czy Typhoona, jak Anglicy z Niemcami, ale, na Boga, dlaczego drony musimy kupować od Turków? Przecież to tylko mały nafaszerowany elektroniką samolocik bez pilota i z bombami. I nawet są polskie firmy produkujące drony, ale jakoś się z nimi kolejni ministrowie nie potrafią dogadać. Z Turkami łatwiej?

Ja tego nie pojmuję, przecież akurat w branży latających maszyn mamy tradycje i osiągnięcia nie byle jakie. W biednej II RP Polacy potrafili skonstruować znakomite myśliwce PZL P11c, w połowie lat 30. jedne z najlepszych na świecie! Niestety, za chwilę Niemcy wymyślili meserszmity, ale my zdołaliśmy wyprodukować nieustępujące nawet niemieckim Junkersom – Łosie i Karasie. A po wojnie byliśmy i nadal jesteśmy może nie przodującym, ale znanym producentem porządnych lekkich samolotów.

Dlaczego więc nie Turcy od nas, ale my od Turków kupujemy te drony? Owszem, ministrowi Kwiatkowskiemu nie udało się dokończyć ambitnego programu budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego, ale o takich fabrykach, które powstały – z Hutą Stalowa Wola na czele – Turcy czy Koreańczycy, od których też dzisiaj kupujemy broń, nawet wtedy nie marzyli. A przecież po wojnie te wszystkie zbrojeniowe moce produkcyjne pomnożyliśmy; tych różnych czołgów, armat, karabinów i innego wojskowego dobra produkowaliśmy i sprzedawaliśmy w świat od cholery, a nawet więcej. To co się stało? Dlaczego nasz najbardziej obecnie reklamowany produkt – armatohaubica Krab – musi korzystać z koreańskiego podwozia i brytyjskiej wieży? Bo co, bo najlepsze? A nie mogliśmy własnymi siłami polskich inżynierów i przemysłu zrobić równie dobrych?

Nie są to pytania ani złośliwe, ani tendencyjne. Przecież uzależnienie się od obcych dostaw, licencji, patentów, serwisu niesie za sobą oczywiste ryzyko. To prawda, że nasz potężny przemysł zbrojeniowy był w czasach słusznie minionych ściśle powiązany licencjami i rozdziałem zadań z wielkim bratem. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, aby w nowych warunkach skorzystać z intelektualnych mocy polskiej kadry inżynieryjnej i menedżerskiej, znaleźć następcę ministra Kwiatkowskiego i chęci oraz środki na tworzenie nowoczesnego przemysłu obronnego (i nie tylko).

Ale nie: ważniejsze było, żeby po każdych wyborach nowa władza wymieniała kadry na swoje i żeby od nowa organizować, reorganizować, zmieniać priorytety, ogłaszać strategie. I tak, po sprawdzeniu przez 30 lat wielu, oczywiście rewelacyjnych, koncepcji organizacyjnych, 9 lat temu powołano koncern Polska Grupa Zbrojeniowa. W ostatnich 7 latach zmieniło się w tym koncernie 5 zarządów. A każdy nowy zarząd zmienia zarządy zrzeszonych w koncernie spółek, a nowy zarząd w każdej spółce… I tak dalej, i tak dalej; i zajęte obejmowaniem stanowisk i czekaniem na zasłużone odprawy kolejne zarządy naprawdę nie miały głowy ani czasu na głupoty, na współpracę z politechnikami, z ekspertami, na tworzenie i finansowanie instytutów badawczych, opracowywanie rozwojowych koncepcji. Za to kupując te drony, czołgi i armaty finansujemy hojnie programy rozwojowe, instytuty badawcze i kadry naukowe i inżynieryjne w Korei, Ameryce, Francji, Szwecji, wszędzie.

My mamy inne priorytety i dlatego nasz  IPN od zawsze ma budżet większy od budżetu PAN, a wszystkie nakłady na polską naukę są mniejsze od budżetu każdego pierwszoligowego amerykańskiego uniwersytetu. A może już i od tureckiego.

I tak to się od dziesięcioleci toczy. Na pociechę mamy patriotyczne ławeczki. Chociaż jest światełko w tunelu. Minister Czarnek, zajęty dotąd tworzeniem wydziałów teologii, został właśnie mianowany specjalistą od reaktorów atomowych i obiecał organizację instytutów fizyki jądrowej. Pewnie najpierw w szkole ojca Rydzyka, ale siedząc na patriotycznej ławeczce i z tego trzeba się cieszyć.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*