Pomysł

fot. http://www.flickr.com/photos/cafemama/ / CC BY-NC-SA 2.0

 

Wielkie jest w całym kraju poruszenie, afera nawet, bo blisko 30 procent młodych nie zdało egzaminu maturalnego. Bardzo dużo ludzi się na ten temat wypowiada – uczonych, pedagogów, polityków – i różne głoszą poglądy.  Ale koncepcje przyczyn klęski są generalnie dwie: pierwsza, że szkoła źle uczy, szczególnie ta gimnazjalna i szczególnie matematyki, a druga – że egzamin jest za trudny.

A jest jeszcze jedno wyjaśnienie, ale  mało popularne, bo niepolityczne: że mianowicie uczniowie  są słabi! Gdyby byli lepsi, to ani słabość systemu edukacji, ani egzaminacyjne pytania nie uczyniłyby takiego pogromu. No, ale na „jakość społeczeństwa” narzekać nie uchodzi, przede wszystkim politykom, więc akurat ten wątek diagnostyczny jest mało eksploatowany.

I tylko raz usłyszałem jedyne słuszne, moim zdaniem, w tej sytuacji pytanie: dlaczego wszyscy muszą mieć maturę? No właśnie – dlaczego? Dlaczego aż 335 tysięcy  młodych ludzi przystąpiło w tym roku do egzaminu maturalnego, a nie 150 albo 250 tysięcy?

Wiem, że to jest dopiero niepolityczne, wredne pytanie. Może nawet pytanie kwestionujące mój patriotyzm, bo przecież dla kraju lepiej jest mieć więcej dobrze wykształconych obywateli, niż mniej. Od kilkunastu lat wszak Polska szczyci się  tym, że w blisko 500 szkołach wyższych wszystkich typów kształci się prawie 2 miliony studentów. W jednym tylko Wrocławiu studiuje ponad 130 tysięcy osób na 24 uczelniach wyższych – to jest mniej więcej jedna trzecia wszystkich studiujących w Polsce w przełomowym roku 1990.

A czym jest matura? Jeszcze przed wojną matura dawała, wedle kodeksu Boziewicza, tzw. zdolność honorową, wprowadzała do grona osób wykształconych, czyli elity. Do matury przestępowało wtedy około 9–12 proc. rocznika 18–20 latków. Wprowadzone przez komunę darmowe i powszechne wykształcenie nieco zdemokratyzowało system edukacyjny i w latach 70. przestępowało do egzaminu maturalnego do 40 procent osiągających wiek dojrzały (absolwentów liceów i techników). Matura już nie promowała do umysłowej elity, ale nadal oznaczała przyzwoitą sprawność intelektualną jej posiadacza. W każdym razie było raczej nie do wyobrażenia, aby w latach 70. – kiedy uczyłem się we wrocławskim I LO – maturzysta robił błędy ortograficzne, żeby w roku nie przeczytał samodzielnie przynajmniej dziesięciu książek, nie znał prawa Ohma, twierdzenia Pitagorasa i nie wiedział, gdzie płynie Orinoko.

Dzisiaj egzamin maturalny jest tylko – po zniesieniu egzaminów na wyższych uczelniach –egzaminem potwierdzającym zdolność absolwenta do samodzielnej i trudnej dalszej nauki w szkole wyższej. I żeby dać prawo studiowania tym prawie 2 milionom młodych ludzi, a więc zrealizować owe mocarstwowe edukacyjne cele – trzeba było radykalnie ułatwić egzaminy maturalne. Dzięki czemu prawo do samodzielnego zdobywania wiedzy (bo tym jest studiowanie) zyskali ludzie, którzy samodzielnie, bez ściągi z internetu, często nie są w stanie napisać podania o stypendium!

Może więc nie warto tak narzekać na rzeź  tegorocznych abiturientów. Bo naprawdę, nie wszyscy muszą studiować, a później – z dyplomami magistrów i inżynierów – szukać pracy na wózku widłowym w Tesco i wyrażać swoje frustracje w głosowaniu na Korwina Mikke. Może warto wrócić do matury nie powszechnej i należnej każdemu, ale porządnej – dostępnej tym, którzy mają do zdobywania wiedzy predyspozycje. Taki mam pomysł.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*