POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI

Czy przedsiębiorstwa państwowe muszą być zarządzane źle, bo nie mają – jak w kapitalistycznej gospodarce – oczywistego właściciela czy właścicieli? Którzy dbają o zyski, o efektywność? Przez długie lata uważałem, że nie ma logicznych argumentów, aby tak twierdzić. Dzisiaj wiem, że się myliłem.

W kapitalistycznej globalnej gospodarce większość firm nie ma spersonalizowanego właściciela, lecz akcjonariuszy, ale system jako całość funkcjonuje sprawnie, bo gospodarką rządzą profesjonaliści. Za komuny rządziła partyjna nomenklatura, co było przepisem na katastrofę. Sądziłem, że to tylko błąd systemu: że ideologiczny dogmat „ ten ma władzę, kto ma środki produkcji” oraz wiara w centralne planowanie (odgórnie decydowano o wielkości produkcji zarówno majtek, jak stali czy pszenicy oraz o cenach i płacach)  sprawiały, że partia musiała w polityce kadrowej opierać na wierności i dyspozycyjności mianowanych towarzyszy.

Gołym okiem widać było, że wszystko się wali. Gierek próbował tę zdychającą i produkującą kolejne kryzysy gospodarkę ratować, ściągnął zachodnie technologie, patenty, a do zarządzania przedsiębiorstwami kierował fachowców. To wtedy, w połowie lat 70. ukazał się w „Polityce” tekst Mieczysława Rakowskiego „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny” – rewolucyjny na owe czasy – sugerujący, że może jednak nie partyjna legitymacja i układy towarzyskie, ale kompetencje winny być decydujące przy wyborze kadr zarządzających. 

To wtedy Daniel Passent napisał dla kabaretu „Pod Egidą” jeden z najlepszych politycznych skeczy – „Szachy personalne”. Piotr Fronczewski z Janem Pietrzakiem (ten obecnie ponury bard prawicy był wówczas ulubieńcem inteligencji) przesuwali na szachownicy: pana A z kultury na rolnictwo, żeby pan B, któremu w resorcie zdrowia nie wyszło, mógł objąć po panu C resort gospodarki, a pan C niech teraz sprawdzi się w kulturze, co pozwoli na roszadę panów W z panią K i zwolni się posada dla pan D. Publika na sali skręcała się ze śmiechu, aluzje były dla wszystkich całkowicie czytelne, a nagrany na taśmę magnetofonową (wideo wtedy nie istniało) skecz krążył po Polsce, niczym przebój Maryli Rodowicz.

Tak więc już w latach siedemdziesiątych było oczywiste, że nomenklatura partyjna w polityce kadrowej i centralne planowanie zamiast mechanizmów rynkowych są przepisem na katastrofę.

Wszyscy to widzieli, ale żeby system ten zmienić, zmienić się musiał świat, musiał nastać Gorbaczow, który dogadał się z Reaganem, i już można było w „satelickich krajach” wprowadzać normalność. A że w Polsce akurat i partyjna władza i gospodarka były w stanie totalnego rozpadu i rozkładu – tutaj zaczęła się wielka rewolucja. Premierem zrobiono Mieczysława Rakowskiego, a ten ministrem gospodarki zrobił Mieczysława Wilczka – chemika, biznesmena, właściciela patentów, wizjonera. I ów Wilczek w roku 1988 przeforsował w Sejmie ustawę o przedsiębiorczości, której mogliby nam pozazdrościć nawet amerykańscy republikanie.

Duszona dotąd podatkami, domiarami, zakazami i nakazami tzw. prywatna inicjatywa eksplodowała w skali masowej. Wystarczyło pójść do urzędu, zarejestrować firmę i robić pieniądze. Praktycznie bez żadnych ograniczeń. Potem był Okrągły Stół, wybory, Balcerowicz, raj dla przedsiębiorczych, rozumnych, sprytnych (i dla uwłaszczającej się nomenklatury, służb i różnych złodziei też).

Z czasem ten dziki kapitalizm został okiełznany tysiącami (szczególnie po wejściu Polski do UE) prawnych regulacji, ograniczeń, koncesji, pozwoleń, niemniej rewolucja się dokonała i gospodarką zaczęły rządzić prawa rynku. Co oznaczało koniec partyjnej nomenklatury, bo tylko firmy sprawnie zarządzane przetrwają i będą się rozwijać, firmy źle zarządzane zginą i przepadną.

I mogło być tak, jak w krajach, do których Polacy wyjeżdżali na trochę lub na zawsze dla zarobku i życia godnego – gospodarką kierować będzie elita menedżerów. Bez względu na to, czy przedsiębiorstwo jest państwowe, prywatne, czy spółką akcyjną.

To prawda, że w tych krajach elita menedżerów zastąpiła niegdysiejszą arystokrację, zagarnia, jak dawniej błękitnokrwiści, lwią część PKB, dziedziczone są tam pozycja społeczna (majątek, wpływy, układy, możliwości wykształcenia itd.) i – oczywiście! – wraz z tym wszystkim władza polityczna. Żeby jednak mieć tę władzę i zarabiać te miliony w zarządach i radach nadzorczych spółek, ci goście muszą dbać o ich zyski. Nie dbać o sprawiedliwość, moralność czy o los planety – ale o to, żeby produkować coraz więcej i więcej wszystkiego, bo ludzie chcą mieć więcej wszystkiego.

Kult zysku wiąże się bezwzględnie z kultem kompetencji i jest tam niewyobrażalne, aby prezesem banku został historyk bez doświadczenia, prezesem wielkiej rafinerii – technik rolnik albo księgowa gminnego ośrodka pomocy społecznej, szefem potężnego koncernu miedziowego – księgowy urzędu gminy, prezesem lotniska – redaktor oficyny wydawniczej, prezesem elektrowni – kulturoznawca itd., itd. U nas wyobrażalne jest jak najbardziej…

Dlaczego w Polsce ten skuteczny, choć bezwzględny system nie zaskoczył? Chociaż za rządów liberałów Mazowieckiego i Bieleckiego, kiedy priorytetem było odcięcie gospodarki od partyjnych wpływów – takie nominacje w przedsiębiorstwach państwowych zdarzały się wyjątkowo. Jeszcze za rządów Millera, Buzka czy Tuska wzbudzały społeczne emocje medialne awantury, a nawet dymisje. Pamiętne słowa peeselowskiego ministra mianującego szefem energetycznej firmy partyjnego kumpla – „niech Staszek sprawdzi się w biznesie” – wywołały skandal i cofnięcie nominacji. Ale to historia, było minęło…

Sprawdzony w świecie system u nas się nie przyjął. Po prostu. Dlaczego? Szczerze wyjaśnił to w wywiadzie udzielonym „Polityce” Mateusz Morawiecki, ówczesny wicepremier: w polityce kadrowej gotowość realizacji partyjnego programu mianowańca ważniejsza jest od kompetencji. A niedawno prominentny działacz partyjny powiedział, że eksperci marudzą, mają nieraz inne zdanie niż partia, więc tylko utrudniają realizację słusznych programów.

O ile więc partyjne nominacje w państwowych spółkach były przez pierwsze lata odstępstwem od zasad (chociaż nagminnym!), o tyle dzisiaj stały się – jak w czasach Bieruta i Gomułki – zasadą obowiązującą. Nawet prawa rynku i konieczność efektywności ulec musiały interesom władzy. Mówiąc prosto: ideologiczny dogmat – „ten ma władzę, kto ma środki produkcji” – przeobraził się w dogmat praktyczny: polityka kadrowa to bezcenne źródło intratnych posad dla działaczy i wspomagania partyjnych funduszy.  

Trzeba więc zwiększyć liczbę posad i profitów. Ambitny program renacjonalizacji, przejmowania przez Skarb Państwa decydujących udziałów w kolejnych spółkach giełdowych  już nie wystarcza. Państwo postanowiło  nawet zbudować – a to światowy eksperyment! – fabrykę elektrycznych samochodów. Skończyło się, jak musiało: wieść niesie, że po 6 latach wydawania pieniędzy będzie to narodowa montownia chińskich aut.

Ale to nie koniec. Żeby decydować o cenach paliw i zlikwidować choćby symboliczną konkurencję, Orlen pod wodzą byłego wójta z Pcimia przejmuje Lotos, sprzedając Arabom jego trzecią część za miliard z kawałkiem, czyli ćwierć rocznego zysku tej rafinerii. Być może za ten miliard na życzenie partii kupi, jak niegdyś kupił wydawnictwo prasowe, sieć sklepów „Żabka”, później „Biedronkę”, „Carrefoura”, kto wie? A KGHM na życzenie prezesa kupi wreszcie TVN. I faktycznie, w realizacji tak ambitnych zamierzeń eksperci od zarządzania tylko by przeszkadzali.

W noworocznej mowie premier głosił miłość do seniorów, obiecał im nie tylko liczne dodatkowe emerytury, ale i szacunek dla ich pracy i doświadczeń młodości. Nie będą musieli babcie i dziadkowie opowiadać wnukom, jak to było, kiedy wszystkim kierowała mądra partia. Przekonają się wnuki osobiście. A ten historyczny tekst Rakowskiego, jak i skecz Passenta (można zobaczyć go na Youtubie) będą równie aktualne, jak były 50 lat temu. Chociaż nie tak śmieszne już, chyba…

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*