Spółdzielnie – do kasacji!

Platforma Obywatelska uchodzi za partię do bólu pragmatyczną. Kiedy więc głosi potrzebę kolejnej zmiany ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, chciałoby się wierzyć, że chodzi o skuteczniejsze i bardziej efektywne zarządzanie nieruchomościami i silniejszą ochronę praw mieszkańców. Tymczasem nic podobnego: chodzi nie o przyszłość spółdzielczych domów i ich mieszkańców, ale o realizację ideologicznego dogmatu i obsesji grona posłów.

Platforma Obywatelska uchodzi za partię do bólu pragmatyczną. Kiedy więc głosi potrzebę kolejnej zmiany ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, chciałoby się wierzyć, że chodzi o skuteczniejsze i bardziej efektywne zarządzanie nieruchomościami i silniejszą ochronę praw mieszkańców. Tymczasem nic podobnego: chodzi nie o przyszłość spółdzielczych domów i ich mieszkańców, ale o realizację ideologicznego dogmatu i obsesji grona posłów.

Stało się to dla mnie jasne, kiedy zobaczyłem w „Polityce” fotografię słynnego wrocławskiego „galeriowca” – jedynego wybudowanego w PRL domu z dwupoziomowymi mieszkaniami, do dzisiaj symbolu architektonicznego sukcesu możliwego w siermiężnych latach komuny. Dzisiaj widok przerażający. Tak wyglądają właściwie wszystkie niegdyś komunalne, a dzisiaj będące wspólnotami, budynki we Wrocławiu. I taki los szykują właśnie posłowie tysiącom domów spółdzielczych, z których chcą – mocą ustawy – uczynić małe wspólnoty.

Tym samym zafunduje się spółdzielcom nieznane im dotychczas dramatyczne problemy decyzyjne wspólnot mieszkaniowych. Takich typowych, jakie doprowadzają do ruiny przykładowy „galeriowiec”. Mieszka w nim pięćdziesiąt rodzin, które – jak to u nas – pospierały się i tę funkcjonalną całość podzieliły na dwie odrębne wspólnoty (!), przegrodziły kratami galerie i jeśli już cokolwiek remontują, naprawiają czy łatają – to tylko po swojej stronie. Rozpacz! A wyjścia nie ma, bo we wspólnocie zarządca nikłe ma szanse zebrania pieniędzy na konieczne remonty. A tu są dwie wspólnoty!
Można porównać stan  „galeriowca” z prawie równymi mu wiekiem (blisko 50 lat) sąsiednimi budynkami spółdzielczymi (należą do SM „Cichy Kącik”) – stojącym naprzeciw, na Kołłątaja, wysokim budynkiem i czteropiętrowymi domami na Piotra Skargi. Różnica jest drastyczna. Spółdzielcze budynki wyglądają, owszem, na swoje lata, ale zdecydowanie nie wyglądają na bliskie rozpadu. I takich przykładów można znaleźć we Wrocławiu setki. Wystarczy pójść na spacer po mieście. Spółdzielnie – chociaż bywają lepsze i gorsze! – generalnie radzą sobie z zarządzaniem nieruchomościami zdecydowanie lepiej od wspólnot. Z oczywistych względów: doświadczenia kadr, siły ekonomicznej, ale przede wszystkim dzięki systemowi podejmowania decyzji i realizacji planów remontowych.

W odróżnieniu od wspólnoty, w spółdzielni decyzje ekonomiczne podejmowane są większością głosów obecnych członków i automatycznie obowiązują wszystkich.

I okazuje się, że to właśnie politykom się nie podoba. Posłowie chcą, żeby było jak we wspólnotach i w ekspresowym trybie uchwalają kolejną ustawę o spółdzielniach mieszkaniowych. Będzie to już piąta w ostatnich piętnastu latach generalna zmiana ustawowych warunków działania spółdzielczości mieszkaniowej (nie licząc dodatkowych kilku nowelizacji istniejących ustaw).

Trzeba zauważyć, że ani służbą zdrowia, ani szkolnictwem, ani bezpieczeństwem publicznym, ani żadną inną sferą życia publicznego i gospodarki nie zajmują się posłowie tak gorliwie i chętnie, jak właśnie mieszkaniową spółdzielczością.
Dlaczego? Przecież nie dlatego, że nieruchomości spółdzielcze są źle zarządzane (chociaż na pewno są i takie). Niektórzy twierdzą, że spółdzielnie mieszkaniowe, jak niegdyś PGR-y, są ideologicznie niesłuszne; jeszcze inni, że  w spółdzielczym, czyli wspólnym użytkowaniu jest wciąż jeszcze sporo majątku (terenów budowlanych, pawilonów usługowych, lokali handlowych itp.), który to majątek może być sprywatyzowany, czyli przejęty przez obrotnych biznesmenów. Bo chociaż na podstawie już uchwalonych paragrafów, różnym sprytnym przedsiębiorcom sprezentowano sporo spółdzielczego majątku (nieraz były to prezenty wielomilionowej wartości), ale trochę jeszcze zostało do zabrania.

Nie ma żadnej zorganizowanej (jak u górników, lekarzy czy nauczycieli) siły, która zmusiłaby posłów do zastanowienia się nad konsekwencjami likwidowania spółdzielni.

Przedstawicieli spółdzielczości mieszkaniowej nie wpuszcza się nawet na zebrania komisji sejmowych. Podpisany przez ponad 160 tysięcy spółdzielców obywatelski projekt ustawy został w Sejmie odrzucony bez namysłu. Posłowie Platformy Obywatelskiej jednomyślnie (185 za, przeciw 1) zdecydowali, że obywatelskiego projektu nawet nie warto czytać. Uznali te 160 tysięcy podpisów za podpisy prezesów i działaczy…
Wielomilionowa rzesza lokatorów spółdzielczych domów też się nie zorganizuje w obronie swoich interesów, bo od 20 lat wie z mediów, że spółdzielnie to komuszy przeżytek rządzony przez złodziejskich prezesów i skorumpowanych działaczy. Fakt, że ludzie otrzymują zaproszenia na zebrania osiedlowe i na walne zgromadzenia, na których wybierają władze (zawsze w tajnych głosowaniach) oraz decydują o wszystkich sprawach finansowych i majątkowych spółdzielni (w tym o funduszach remontowych i stawkach eksploatacyjnych) – niczego nie zmienia. Bo, po pierwsze, większości chodzić się na te zebrania nie chce, a po drugie – i tak wierzą gazetom, że prezesi robią, co chcą.

A scenariusz dla spółdzielczości mieszkaniowej napisany został już 20 lat temu i konsekwentnie jest realizowany: trzeba spółdzielnie zlikwidować, ich majątek sprywatyzować a nieruchomości spółdzielcze zamienić na wspólnoty. Zgodnie liberalnym dogmatem, że prywatne jest z definicji lepsze od państwowego, publicznego, samorządowego czy spółdzielczego (w listopadowym numerze „GP” pisałem o dogmatycznym prywatyzowaniu szpitali).
Tak więc w pierwszej rewolucyjnej ustawie przygotowanej przez rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego, był obowiązek ponownego rejestrowania się wszystkich spółdzielni.

Ale lud nie spełnił oczekiwań rządu i nie powołał do życia tysięcy małych nowych spółdzielni, tylko – z nielicznymi wyjątkami – utrzymał stan istniejący.

Kolejne ustawy ograniczały więc konsekwentnie obszar działań wspólnotowych, solidarnościowych w spółdzielniach – i pod pretekstem demokratyzacji rozbijały spółdzielnie na coraz mniejsze, coraz bardziej niezależne cząstki.
W ten sposób po wielu nowelizacjach doszliśmy do stanu, w którym każda nieruchomość (czyli budynek) musi być ustawowo traktowana indywidualnie: mieć swój plan remontów, indywidualnie prowadzoną księgowość, liczone koszty, przychody itd. Zlikwidowano więc –dla idei! – to, co w spółdzielczości najcenniejsze i co było przed ponad wiekiem powodem powołania spółdzielczości mieszkaniowej: że niebogaci lokatorzy wspólnie sobie radzą z kłopotami, wspólnie gospodarują i demokratycznie się samorządzą.
Spółdzielczość mieszkaniowa doskonale funkcjonuje w USA, Francji, Niemczech, a w kraja

ch skandynawskich spółdzielnie zarządzają bodaj większością wielorodzinnego budownictwa. Nie jest to więc żaden komuszy przeżytek! Jednak Donald Tusk jawnie głosi, że jego celem jest likwidacja spółdzielczości. A że nie można tej likwidacji po prostu uchwalić w sejmie i zarządzić – no nie można! – więc się szuka sposobów.

Sprytną próbą było tzw. uwłaszczenie, czyli oddanie za darmo wybranym członkom części wspólnego mienia. W prywatne ręce przeszły niektóre lokale spółdzielcze i spółdzielcze działki (niektóre działki wzięli sobie zaangażowani w pisanie ustaw posłowie i ich rodziny). Jednocześnie posłowie postanowili za symboliczną złotówkę przekształcić spółdzielcze prawo do lokalu na własnościowe. W ten sposób niektórzy otrzymali za darmo to, co inni wcześniej musieli kupować za niemałe pieniądze, zasilające wspólne fundusze remontowe. Ten przepis ustawy został uznany przez Trybunał Konstytucyjny za sprzeczny z Konstytucją, co nie przeszkadzało w kolejnej ustawie ten niezgodny z Konstytucją zapis uchwalić ponownie! Bo ważniejsza od zgodności z prawem jest ideologia.

Całe to rozdawnictwo cudzego majątku miało skłonić szczęśliwych obdarowanych do wyodrębniania własności i podejmowania uchwał o odejściu ze spółdzielni i zakładaniu wspólnoty. Ale też się nie udało. Mimo, że już prawie 100 procent lokatorów jest właścicielami spółdzielczych mieszkań, a jedna trzecia założyła odrębną własność; mimo, że ustawowo od wielu lat każda nieruchomość – jeśli tylko będzie taka wola większości mieszkańców – może się bez problemów odłączyć od spółdzielni (a spółdzielnia ma im w tym pomóc!) spółdzielnie trwają.
Trwają, gdyż znakomita większość lokatorów instynktownie czuje – a niektórzy po prostu wiedzą – że rozproszenie się, podzielenie, odłączenie od silnej wspólnoty jest ryzykowne.

Przecież jak świat długi i szeroki organizmy gospodarcze – jeśli chcą bezpiecznie przetrwać – łączą się, a nie dzielą!

O pożytkach z koncentracji sił organizacyjnych i kapitałowych uczą na wszystkich akademiach ekonomicznych,  ale zwyczajny rozsądek podpowiada ludziom, że razem łatwiej i bezpieczniej. Nawet jeśli przez ostatnie lata pozbawiono spółdzielnie możliwości solidarnej samopomocy (np. z nadwyżek na koncie jednej nieruchomości pożycza się na sfinansowanie awaryjnego remontu w innej) i wspólnotowego gospodarowania (np. budowania wspólnych placów dla dzieci na osiedlu, miejsc postojowych czy wspomagania klubów dla emerytów) – to przecież nadal jest wspólny majątek do wspólnego wykorzystania, są możliwości inżynierii finansowej, są centralne plany, zakupy i specjalistyczne kadry.

Dlatego też Platforma Obywatelska przygotowała następna ustawę. Przewiduje ona z mocy prawa uwłaszczenie wszystkich dotychczas nieuwłaszczonych mieszkań bez żadnych opłat i warunków wstępnych – a więc uwłaszczenie również tych, którzy zalegają z opłatami i żyją kosztem innych lokatorów. W myśl nowej ustawy  z mocy prawa wszystkie mieszkania własnościowe mają stać się mieszkaniami wyodrębnionymi, bez konieczności wizyty u notariusza!

Celem tego zapisu jest zlikwidowanie ostatniej spółdzielczej pozostałości – że decyzje podejmuje się demokratyczną większością głosów.

Skoro w nieruchomości będą sami wyodrębnieni właściciele, to stanowić ona już będzie wspólnotę w rozumieniu trybu podejmowania uchwał finansowych – musi być jednomyślność, a jeśli jej nie ma, to pozostaje tylko dla porozumienia droga sądowa. W praktyce oznacza to całkowity paraliż decyzyjny, o czym wie każdy mieszkaniec każdej wspólnoty w Polsce, a przywołany na wstępie przykład wrocławskiego „galeriowca” jest tego wymownym przykładem – jednym z tysięcy w kraju.

Zapewnia nas premier Donald Tusk, że absolutnym priorytetem jego rządu jest niczego nie dezorganizować, nie burzyć, nie likwidować, chyba że takie działania przyniosą ewidentną korzyść dla ludzi czy funkcjonowania instytucji. Spółdzielnie pan premier rozwala nie dlatego, że wspólnoty i zarabiające na administrowaniu wspólnotowymi nieruchomościami firmy zarządzające działają lepiej i skuteczniej. Bo jest inaczej!
Rozwala się spółdzielnie – bo się ich nie lubi. A domy niech się później sypią, a jeszcze szybciej niech przepadną te wszystkie osiedlowe place zabaw, piaskownice, świetlice, kluby seniora, skwerki z ławeczkami, które utrzymują spółdzielnie, a którymi żadna wspólnota na pewno się nie zajmie. Do kasacji! I ta ostatnia już w Polsce enklawa rzeczywistej obywatelskiej pozarządowej, pozapartyjnej aktywności i społecznego zaangażowania, jakim są spółdzielcze samorządy – niech też umrze. Wszystko to nieważne. Ważne jest, żeby było ideologicznie słuszne.

P.S.
Mieszkańców pięknego niegdyś, imponującego budynku (dzisiaj takie zwie się apartamentowcami) na ulicy Kołłątaja z góry przepraszam, jeśli poczują się w jakikolwiek sposób dotknięci. Owszem, setki budynków wyglądają jeszcze gorzej w środku i na zewnątrz, ale najczęściej przeżyły wojnę, albo też nigdy nie były wizytówkami architektury Wrocławia.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie pojawi się na stronie.


*