WSPÓLNOTA

„Chcę, aby obywatele mieli przekonanie, iż ktoś myśli o nich, a nie o jakiejś wyimaginowanej wspólnocie, z której dla nas niewiele wynika” – powiedział prezydent Andrzej Duda na spotkaniu z mieszkańcami Leżajska.

Wściekła totalna opozycja zakpiła, że prezydent wygłaszał te słowa stojąc przed pałacem wyremontowanym ze środków Unii Europejskiej i że Ziemia Leżajska w sumie otrzymała ponad 300 milionów euro unijnych dotacji. Bez sensu kpiła, gdyż Andrzej Duda wyjaśnił, że „mamy prawo mieć swoje oczekiwania wobec Europy, która nas zostawiła w 1945 r. na pastwę Rosjan”, czyli – mówiąc po naszemu – nam się te pieniądze należały, jak psu kość albo ministrom nagrody. I dlatego, jak zapewnił prezydent, „mamy prawo do tego, by się tutaj sami rządzić i decydować o tym, jaki Polska ma mieć kształt”.

Moim zdaniem przemówienie to wyraża po prostu jawną przecież od trzech lat strategię obozu rządzącego: Unia ma dawać kasę a jak się będzie wtrącać w nasze sprawy, to się z Unią pożegnamy. W ten czy inny sposób. Owa „wyimaginowana wspólnota” to nic innego jak wspólnota wartości określona w art. 2 Traktatu, w którym jest mowa, że w państwach członkowskich przestrzegane są prawa człowieka, demokracja, zasady państwa prawa itd. Unijne rozumienie państwa prawa nie dopuszcza ingerencji władz wykonawczych ani ustawodawczych w niezależność władz sądowniczych. Parlament uchwala prawo a sądy pilnują, aby to prawo  było przestrzegane. A że polski rząd postanowił wziąć sobie sądy i sędziów pod kontrolę, to Unia powiedziała: nie wolno! Przeto nasz prezydent uczciwie postawił sprawę: i tak zrobimy po swojemu.

Totalna opozycja, jak to totalna opozycja, krzyczy, że Andrzej Duda – który dostał w wyborach 51 procent głosów Polaków a przemawia w imieniu całego Narodu – chce nas wyprowadzić z Unii. Opozycja, tak twierdzę, może się w noc pocałować i wrzeszczeć do woli, bo, jak pokazują badania opinii, około 70 procent Polaków jest za członkostwem w Unii, ale też około 70 procent ufa prezydentowi. I co?

Rzecz w tym, że totalna opozycja faktycznie żyje w jakiejś wyimaginowanej wspólnocie, w której pojęcie państwa prawa ma znaczenie. W realnej, polskiej wspólnocie – do której zwracał się prezydent i w której żyje PiS – to jakaś abstrakcja, ględzenie elit w TVN 24. I nie chodzi tylko o prosty lud, sól tej ziemi. Oto czytam Jana Marię Rokitę, zadeklarowanego – uwaga! – konserwatystę i to z Krakowa, człowieka obytego i wykształconego, który porażką rządów prawa nazywa decyzję niemieckiego sądu z Westfalii nakazującą władzom sprowadzenie z powrotem do Niemiec deportowanego do Tunezji gościa podejrzanego o skłonności terrorystyczne. A wszystko dlatego, że władze wsadziły do samolotu i deportowały go przed wyrokiem sądu.

Któż bardziej od Jana Marii Rokity, niedoszłego premiera z Krakowa, powinien wiedzieć, że w państwie prawa nie może być kary bez prawomocnego wyroku? A wyrokowanie należy tylko i wyłącznie do sądu, nie do prokuratora, wojewody, ministra, premiera czy – jak w przytoczonym przykładzie – władz Westfalii.

W Hollywood nakręcono 1587 filmów o tym, jak sprawny mecenas sprawia, że sąd musi uwolnić bandytę oraz 1478 filmów o tym, jak żądny sukcesu prokurator chciał skazać niewinnego i adwokat go ratuje. W 1124 filmach pokazywani zostali sędziowie: uczciwi, przekupni, mądrzy, głupi, karierowicze, różni po prostu, jak to w życiu. Ale nie znam filmu, w którym minister sprawiedliwości i prokurator generalny w jednym (a tak jest w Ameryce) straszyłby sędziów sądem za niesłuszne wyroki. Nawet w Hollywood taki scenariusz by nie przeszedł.

 

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*