Zapach pacjenta

Rozwinęła się w Polsce medyczna dyskusja na miarę naszych czasów i ambicji. Dyskusja o prawie lekarza do nieleczenia! To wkład polskiej myśli etyczno-medycznej do światowego dziedzictwa: że jak pacjent śmierdzi – to można go posłać precz z gabinetu, nie badać, nie diagnozować, nie leczyć.

Taką koncepcję służby  zdrowia przedstawił kujawsko-pomorski konsultant medycyny nuklearnej, kierownik Pracowni Medycyny Nuklearnej w bydgoskim Szpitalu Uniwersyteckim im. Jurasza – doktor Stanisław Pilecki: „Postanowiłem zaprotestować i nie wykonywać badań chorym, którzy nie zadbali przed wizytą o higienę”. Doktor podzielił się swoimi przemyśleniami w wydawanym przez Bydgoską Izbę Lekarską miesięczniku „Primum non nocere”.

Primum non nocere – znaczy po łacinie „po pierwsze nie szkodzić” i jest absolutnie pierwszym etycznym nakazem obowiązującym od tysiącleci medyków, nakazem zawartym w składanej przez wszystkich lekarzy Przysiędze Hipokratesa. Zadeklarowana w medycznym piśmie pod takim tytułem odmowa wykonywania badań chorym, którzy źle pachną jest więc arcyciekawą reinterpretacją odwiecznego etycznego imperatywu lekarskiego: po pierwsze,

chory ma nie szkodzić lekarzowi wydawaną wonią.


Jak się rzekło, odkrywcze te przemyślenia ukazały się w wydawnictwie skierowanym nie do pacjentów, ale do zamkniętego kręgu koleżanek i kolegów lekarzy. Jednakowoż rzecz była tak odkrywcza, że któryś z czytających medyków zainteresował tekstem tamtejszy oddział „Gazety Wyborczej” i o doktorze Pileckim i jego koncepcji napisała „Gazeta Wyborcza Bydgoszcz”. A potem już napisała „Gazeta” warszawska, mnóstwo innych gazet, a na falach eteru rozgorzała dyskusja.

Wśród dyskutantów – zarówno tych występujących w stacjach radiowych (w TOK FM dyskusja trwała cały dzień!),  jak i w Internecie – dominował pogląd, że dr Stanisław Pilecki to człowiek prawy i odważny, bo pierwszy odważył się głośno powiedzieć o tym, o czym wszyscy wiedzą a mówić się boją: o cuchnących pacjentach. Kolejni lekarze gratulowali koledze z Bydgoszczy głoszenia prawdy, przerwania dotychczasowej zmowy milczenia i przyznawali, że niedomyci i cuchnący pacjenci są codzienną, powszechną zmorą lekarskich gabinetów. Niektórzy lekarze – mówiła pewna pani doktor, bodaj z Krakowa – muszą przyjmować nawet kilkunastu takich śmierdzących dziennie! Pani doktor to wie, bo były prowadzone ankietowe badania problemu. Inny dyskutant przyznał, że zdarza mu się odsyłać takiego brudasa do domu: ma się umyć i dopiero wrócić na badanie. Temu lekarzowi też gratulowano odwagi.

I jakoś nikt nie zwrócił uwagi na to, że jeśli lekarz, cierpiąc niewymownie, przyjmuje na dyżurze kilkunastu niedomytych, a stanowią oni, ci niedomyci, tylko część ogółu przyjmowanych pacjentów (mówiło się, że niedomyci stanowią od kilku do nawet kilkunastu procent) to ilu pacjentów przyjmuje pan/pani doktor w czasie dyżuru? Z prostego rachunku wynika, że około 50, może 60. Może więcej. Co się zgadza z po,wszechnym doświadczeniem pacjentów – tych domytych i niedomytych. Polscy lekarze potrafią

zbadać, zdiagnozować i wymyśleć terapię w ciągu 10 do 20 minut.


Taki jest standard obsługi nie tylko u lekarzy pierwszego kontaktu, ale i u specjalistów, tych opłacanych z kasy i tych z gabinetów prywatnych: ginekologów, neurologów, okulistów czy chirurgów. Jaka w takich warunkach może być jakość leczenia – wiemy.I jakoś nikt nie zauważył, że jeśli się odsyła niedomytego pacjenta do domu, to może się zdarzyć, że zwłoka w badaniu i diagnozie może kosztować pacjenta życie. I oto taka deklaracja odmowy udzielenia pomocy przez dyżurującego (przyjmującego w gabinecie) lekarza spotyka się u innych lekarzy z całkowitym zrozumieniem.

Ma rację Jacek Żakowski, który w „Gazecie Wyborczej” napisał: „Między pacjentami a służbą zdrowia rośnie mur frustracji, niechęci, obcości i złości. Nasze relacje komercjalizują się dziwnie. Chory przestaje być pacjentem, ale nie staje się klientem. Gdyby był pacjentem, dr Pilecki myślałby o śmierdzielu jak Hirszfeld czy Hipokrates – nie z odrazą, lecz z empatią i troską. Gdyby był klientem, lekarz – jak taksówkarz czy kelner – bez względu na odczucia okazywałby tylko wyrachowaną troskę.” Tak jest! Przy czym Jacek Żakowski przywołując najsławniejszego w dziejach lekarza – zmarłego blisko 2400 lat temu Hipokratesa – i najsławniejszego polskiego lekarza – zmarłego przed 55 laty we Wrocławiu Ludwika Hirszfelda (odkrył i wprowadził oznaczenia grup krwi oraz czynnika Rh) – chciał być bardzo dla dzisiejszych lekarzy delikatny. Pokazał wzorce idealne, prawie nieosiągalne, żeby medyków trochę pocieszyć: etycznie odstają, ale od jakich wzorców!

Żakowski niepotrzebnie stosuje znieczulenie. Powinien zwyczajnie i prosto napisać o niezliczonych pokoleniach lekarzy, dla których oczywiste było, że pacjent nie zawsze, a właściwie nigdy pięknie nie pachnie. Przez tysiące lat zresztą zapach był jednym z najważniejszych elementów diagnostycznych: z pacjentem rozmawiano i pacjenta obwąchiwano, ostukiwano, opukiwano, dokładnie sprawdzano, co wydala i jak to coś pachnie – i na podstawie tych wszystkich informacji stawiano diagnozę. Dzisiaj, zamiast oglądać, wąchać, dotykać, mierzyć i ważyć – wysyła się pacjenta do laboratorium, na prześwietlenie, na tomografię, na rezonans, zbiera się od pacjenta tony kwitów z wynikami i tyle.

Jeśli lekarz koniecznie nie musi – nie bada.

Już nawet nie osłuchuje, ewentualnie zmierzy ciśnienie.
Nie trzeba też przywoływać aż Hipokratesa czy Hirszfelda. Można poczytać stare książki, gazety, można popytać emerytowanych lekarzy, jak to kiedyś było. Przede wszystkim można młodym medykom polecić lekturę wydanych 40 lat temu „Pamiętników lekarzy”. W tej wydanej w 1964 roku księdze pełno jest o kołtunach, zabobonach, smrodach, wszach, świerzbach, grzybicach i całkowitym braku higieny – i o tym, jak lekarze zmagali się z tą materią. Nie ma o tym, jak wyrzucali brudnego i źle pachnącego pacjenta – jest o tym, jak prowadzili organiczną pracę od podstaw. Jak uczyli polską wieś i miejski proletariat elementarnych zasad higieny. Jak w każdej szkole, nawet tej najmniejszej w przysiółku, była przynajmniej higienistka, jak w wiejskich klubach „Ruchu” wiejscy lekarze urządzali ludowi higieniczno-zdrowotne pogadanki. Wiem, że to było za komuny i to musiało być złe – i dlatego pogoniło się ze szkół lekarzy i higienistki – ale przypomnieć warto.

Pewnie rychło pojawią w przychodniach automaty diagnostyczne. Do jednego otworu włoży się rękę – automat pobierze krew, zmierzy puls i ciśnienie – do innej dziurki się dmuchnie – co pozwoli na zbadanie gardła i płuc – w jeszcze inną się popatrzy (badanie dna oka), a przyssawki zrobią w międzyczasie EKG, zanalizują szmery w sercu i płucach i popatrzą promieniami na wątrobę. A lekarz będzie mógł obsługiwać pięciu pacjentów jednocześnie, przerób wzrośnie, kasy przybędzie bez dodatkowych etatów, i wreszcie żadnego delikwenta nie będzie trzeba ani wąchać, ani dotykać. Nikt lekarzowi nie zaszkodzi, primum non nocere… Wsparcie środowiska lekarskiego dla poglądów doktora Pileckiego dowodzi, że taka

wizja medycyny – uwolnionej od pacjentów – jest lekarzom bliska.

Oczywiście lekarze doskonale wiedzą, że całe te rozważania od strony etycznej cuchną bardziej, niż menel w pogotowiu ratunkowym. Dlatego przekonują, że absolutnie, w żadnym wypadku nie uchylają się od kontaktu z pacjentem, który śmierdzi z powodu choroby. Każdy dyskutant stanowczo deklarował, że chodzi o potępienie i protest przeciwko chamstwu i niedbalstwu, a nie o naprawdę chorych.
Wojciech Szczęsny, kolega doktora Pileckiego i rzecznik Bydgoskiej Izby Lekarskiej tak pisze: „Pilecki mówił o zwykłym Polaku, który nie myje się codziennie. O człowieku, który bieliznę zmienia raz tydzień (lub rzadziej). Mówił o tych, którzy do kościoła zakładają garnitur i najlepszą sukienkę, a do lekarza idą brudni i śmierdzący. Doktor nie myśli z pogardą o chorym człowieku, ale na przykład o kobiecie, która idąc na planowane USG piersi nie umyje swoich pach, o ich wygoleniu nie wspominając”.

Doktor Szczęsny – jak dobry przyjaciel adwokat – bardzo wzruszająco wyjaśnia, co myśli doktor Pilecki. Niestety, ani doktor Pilecki, ani doktor Szczęsny, ani żaden z licznych lekarzy-dyskutantów nie wyjaśnił, kto mianowicie ma orzec, czy pacjent śmierdzi, bo jest nieumytym chamem, więc można go wyrzucić, czy też śmierdzi dlatego, że jest chory i w drodze do przychodni się spocił, a może i przydarzyło mu się co gorszego – więc należy go, zatykając nos, zbadać. Rejestratorka ma wyrokować, pielęgniarka czy też pan/pani doktor – rzucając doświadczonym okiem na wchodzącego?

Jakie natężenie smrodu kwalifikuje do wyrzucenia, a jakie jest jeszcze dla doktora do przyjęcia? Kto i jak określi normy: kasy chorych, samorządy lekarskie, indywidualnie i odpowiedzialnie każdy lekarz u siebie? Mogą być rozbieżności:

zapach tolerowany w Łomży będzie na przykład dyskwalifikujący w Kutnie.

Dla dobra pacjentów, doktorzy mogą też stawiać coraz wyższe wymagania. Doktor Szczęsny ze wstrętem wspomina o niewygolonych pachach pacjentek. Owszem, od mniej więcej 20 lat taka moda wśród kobiet: golić się pod pachami i w innych miejscach, depilować totalnie. Czy to zdrowa moda pozbywać się owłosienia, które natura jednak zostawiła – nie wiem. Wiem, że moda na golenie i depilowanie inna jest w środowisku baletnic, modelek i pracownic towarzyskich agencji, inna u biznesmenek, lekarek i dziennikarek, a jeszcze inna w środowisku kasjerek supermarketów, gospodyń domowych i prządek. Czy USG w Bydgoszcze będzie się robić tylko pacjentkom odpowiednio wygolonym pod pachami? A Toruń, aby być od Bydgoszczy lepszy, do ginekologa będzie przyjmował tylko panie właściwie wydepilowane?

Uwaga o niewygolonych pachach pacjentek pokazuje bezmiar arogancji doktora Szczęsnego, rzecznika Bydgoskiej Izby Lekarskiej.

Uwaga na koniec: wiem, ze Polacy myją się mało i rzadko i że często cuchną. Wystarczy wejść do tramwaju, stanąć w jakiejkolwiek kolejce. To jest problem społeczny. Ale podejmując studia medyczne przyszły lekarz godzi się na to utrapienie. Nikt nie musi być lekarzem i wąchać chamów.

 

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*