„Dezynsekcja ubrań i kocy”, „ u nas usuniesz wszystkie robaki z ubrań”, „lumpex”„wkrutce otwarcie” – napisy takiej i podobnej treści pojawiły się nagle, pewnej nocy, na witrynach lokalu usługowego w najdroższym, najbardziej prestiżowym (podobno) warszawskim apartamentowcu. Śmieje się z tego cała Polska, natrząsa internet, a i niektóre media mają nieskrywaną satysfakcję, że oto wreszcie dostało się bogatym snobom z Rezydencji Foksal.
Bo ta lumpeksowa zgrywa to w istocie zemsta. Nie chcieli u siebie gastronomii, bali się smrodliwych wyziewów z kuchni – będą mieć zatem skup zużytej odzieży i wigilię bezdomnych! Tak w każdym razie zapowiada niedoszły restaurator, a zamierzeniu sekundują internetowi komentatorzy z małych i większych miast, nie żałując grubych epitetów: „nowobogackie buraki”, „zarozumiałe pseudowarszawiaki”, „wieśniaki”, „menażeria”, „słoje”, „w mózgach się poprzewracało od nadmiaru mamony”, „wielkie państwo ą-ę, a kup po swoich pieskach nie sprzątają”…
Pewnie miał trochę racji pisarz Zygmunt Miłoszewski, gdy błyskotliwie, prowokacyjnie (i ironicznie) uznał słowo „żółć” za najbardziej polskie ze wszystkich polskich słów – bo, raz, zbudowane w całości ze znaków diakrytycznych, tak charakterystycznych dla naszego języka, i, dwa, oddające pewien „charakterystyczny nad Wisłą stan mentalno-psychiczny: zgorzknienie, frustrację, drwinę podszytą złą energią i poczuciem własnego niespełnienia”… Czy echa tego niespełnienia nie pobrzmiewają w internetowych, dziwnie zajadłych komentarzach?
Fala niechęci czy wręcz nienawiści, która wylała się niespodziewanie – jak Polska długa i szeroka – na mieszkańców apartamentowca, zasługuje na osobne studium. Mnie jednak zainteresował w całej tej sprawie aspekt językowy. Uważny czytelnik odnotował z pewnością, że w cytowanych hasłach roi się od błędów. Są one, jak zapewnia restaurator (choć nie do końca mu wierzę), najzupełniej zamierzone: „Miałem agencję reklamową. Znam się na tym. Ma to na celu przyciągnięcie klienta”. A więc błąd jako skuteczny chwyt marketingowy?(Tych, których strofowano w dzieciństwie, że nie zaczyna się zdania od „a więc”, spieszę uspokoić – można, o ile otwiera zdanie odwołujące się wprost do zdania wcześniejszego, jest to bowiem tak zwany spójnik wynikowy).
Lata temu pewna firma próbowała wypuścić na rynek cukier o nazwie „cókier”. Nie miała wielkich pieniędzy na promocję, wymyśliła więc sobie, że niecodzienną pisownią przyciągnie oko nabywcy. Efekt był jednak odwrotny od zamierzonego – sieci handlowe odmawiały zgodnie sprzedawania „cókru”, bo, jak twierdziły, budził negatywne odczucia. Nie wiem, co działo się dalej z tą firmą, wiem natomiast, że o ile tak ewidentne błędy ortograficzne jak „wkrutce” czy „cókier” wyłapywane są przez odbiorców automatycznie (niezależnie od ich odczuć), o tyle forma „kocy” uwagi raczej nie przyciągnie, bo przez wielu uważana jest za poprawną.
Trudno ich zresztą za to ganić – forma dopełniacza liczby mnogiej rzeczowników zakończonych na -c, -dz, -cz, -sz, -ż, -rz niejednokrotnie przysparza nam kłopotów. Dlaczego? Dawniej spółgłoski te wymawiano miękko i stosowano końcówkę -i, charakterystyczną dla odmiany miękkotematowej. Gdy spółgłoski stwardniały, -i zamieniło się w -y, ale część rzeczowników zamiast owego -y przyjęła twardotematową końcówkę: -ów. W rezultacie mamy dziś miszmasz, czyli niektóre odmieniamy z końcówką -y (kalendarzy, spinaczy, lekarzy, wierszy), inne z -ów (koców, meczów, widelców, walców), a sporą część, do wyboru, tak albo tak (materaców/materacy, płaszczów/płaszczy, koszów/koszy, słuchaczów/słuchaczy).
Co z tego wszystkiego wynika? Poza przydługim felietonem – rada, by w razie wątpliwości sięgać do słowników. A „robaki z kocy”? Włóżmy je między bajki.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis