-Dowiedziałem się, że Pan już 40 lat jest w „Cichym Kąciku”…
-To prawda. Przyszedłem tutaj do pracy w lutym 1967 roku. Pracowałem wtedy niespełna rok w DZMB „Stare Miasto” a do „Cichego Kacika” przyszedłem, aby zapisać się na mieszkanie. Wtedy się nie kupowało mieszkań, tylko zapisywało do kolejki oczekujących…
-Długiej kolejki.
-No, w latach sześćdziesiątych jeszcze takiej sobie. Po wpłaceniu 10 procent wartości mieszkania, czekało się we Wrocławiu około 3-4 lat. To później, za Gierka, zrobiły się te kolejki monstrualnie długie, właściwie nieskończone, bo można było czekać nawet ponad 10 lat. A co najbardziej paradoksalne: najdłuższy czas oczekiwania był wtedy, kiedy budowano najwięcej mieszkań, nawet około 200 tysięcy rocznie, czyli dwa razy więcej, niż obecnie. Ale też pieniądze nie grały takie roli: wystarczyło wpłacić 10 procent, państwo dawało kredyt na 60 a później na 40 lat i umarzało połowę kredytu, zakłady pracy pożyczały na wkład mieszkaniowy, inaczej było.
-Powróćmy do początków…
-Właśnie. Przyszedłem więc do prezesa, był nim wtedy Mieczysław Chrzanowski, załatwiać to mieszkanie, a on, kiedy dowiedział się, ze skończyłem Technikum Budowlane i pracuję w DZBM, zaproponował mi posadę referenta w dziale technicznym. Oczywiście, że ja przyjąłem. W odróżnieniu od zasobów komunalnych, spółdzielcze budynki były nowe, ładne, ludzie byli bardziej zadowoleni, system administrowania sprawniejszy, lepiej zorganizowany, ludzie sami decydowali o swoich sprawach…
-Chyba przesada…
-Mówię o spółdzielni, o remontach, zasadach administrowania, polityce kadrowej. W „Cichym Kaciku” samorządność była zawsze, nawet w latach sześćdziesiątych, chociaż – to oczywiste w tamtych czasach – samorządność ograniczała się do życia wewnętrznego. Bo na zewnątrz o wszystkim decydowało państwo – o przydziałach cementu, cegieł, rur, akceptacji planów inwestycyjnych i tak dalej. W połowie lat siedemdziesiątych spółdzielnie właściwie ubezwłasnowolniono, praktycznie upaństwowiono, chociaż procedury demokratyczne wewnątrz nadal działały. Ale wtedy na tysiąc wybudowanych mieszkań, tylko dwieście było dla naszych członków z listy a resztę rozdzielał wojewoda i komitety. Takie były realia.
-Został wiec Pan referentem…
-Tak. Nasza spółdzielnia miała wtedy budynków, kilkaset mieszkań. Wszystkie problemy załatwiała ekipa remontowa, później przeobrażona w Zakład Remontowo-Budowlany. Remontówka kierowałem trzy lata. W 1970 roku przeniesiony zostałem do Działu Inwestycji, po roku zostałem jego kierownikiem a w styczniu 1974 mianowano mnie zastępca dyrektora do spraw technicznych. Na tym stanowisku pracowałem 17 lat, do 1991 roku, kiedy powołano mnie na prezesa-dyrektora Spółdzielni.
-Jak się awansowało w spółdzielczości?
-Nie wiem. Mogę tylko mówić o sobie i „Cichym Kaciku”. Byłem referentem i w tym czasie wieczorowo studiowałem na Politechnice Wrocławskiej, na Wydziale Budownictwa. Zrobiłem dyplom inżyniera i rozpocząłem studia magisterskie na Wydziale Organizacji i Zarządzania, które ukończyłem w 1974 roku. Wtedy mnie mianowano zastępcą i – również z tego względu – zapisałem się na studia podyplomowe na kierunku Remonty i Modernizacja. Bez formalnych kwalifikacji, bez kierunkowego wykształcenia, te nominacje były wtedy, mam wrażenie, niemożliwe. Ale jeśli pan pyta o różne układy i tzw. nomenklaturę, to od razu odpowiadam: nigdy nie byłem członkiem niczego i nie było w mojej sprawie żadnych sugestii spoza spółdzielni. Zastępca dyrektora mianował mnie prezes Mieczysław Huchla, bardzo porządny człowiek, prawnik, który zupełnie niespodziewanie został szefem, a że nie był budowlańcem – musiał sobie znaleźć do tych spraw fachowca. Zresztą Huchla nie chciał być prezesem i szybko, po roku bodaj, odszedł na etat radcy prawnego, którym był doskonałym. Natomiast prezesem i dyrektorem Spółdzielni zostałem w 1991 roku po rezygnacji – z powodu choroby – prezesa Mieczysława Sobczaka. To była decyzja Zebrania Przedstawicieli, jak najbardziej samodzielna i demokratyczna. I tu ciekawostka, jednocześnie postanowiono, ze skoro wybierają dyrektorem fachowca-budowlańca, nie trzeba powoływać zastępcy do spraw technicznych i Zarząd może działać w dwuosobowym składzie, żeby było sprawnie i taniej. I tak zostało do dzisiaj, chociaż mama w Spółdzielni blisko 11 tysięcy mieszkań!
-Od wielu lat działa Pan aktywnie również w organizacjach spółdzielczych. Co takiego jest urzekającego w spółdzielczości?
-Idea. Ta idea ma już dobrze ponad stuletnią tradycję w Polsce, a na świecie dłuższą. Jest to idea solidaryzmu, samopomocy, samorządnego gospodarowania wspólnym majątkiem. W podejmowaniu decyzji, uchwał, w głosowania nie liczą się wielkości udziałów, majątek, pozycja społeczna. Jest tylko fundamentalna zasada: jeden członek – jeden głos. Jest to wiec maksymalna równość praw i obowiązków, żadnych przywilejów, bo przecież spółdzielczość to organizowanie się ludzi niezamożnych. Bogaci maja spółki handlowe i kapitałowe. Stąd też ta idea solidaryzmu: mam połączony kapitał nas wszystkich ale używamy go do zaspakajania najpilniejszych potrzeb jednostek. W przypadku spółdzielczości mieszkaniowej jest to, na przykład, wykorzystywanie tworzonego przez wszystkich funduszu remontowego na najpilniejsze prace w konkretnych budynkach. Tu jest siła spółdzielni.
-To się ma zmienić.
-Wiem. Od wielu lat, poprzez kolejne nowelizacje Prawa spółdzielczego, ogranicza się samorządność i samodzielność spółdzielni (bo państwo wie lepiej, co dla spółdzielców lepsze), likwiduje się solidaryzm, atomizuje niejako społeczność. Nowa ustawa praktycznie te największa siłę spółdzielczości zlikwiduje: nie będzie jednej Spółdzielni „Cichy Kącik”, tylko 168 zarzadzanych przez Spółdzielnie nieruchomości. Do tego wszak sprowadza się zakaz finansowania prac remontowych czy modernizacyjnych ze wspólnego konta. Skończy się tym, ze, na przykład, w 50-mieszkaniowym budynku nie uda się wyremontować windy, bo taki remont to wydatek około 200 tysięcy, czyli wszyscy mieszkańcy będą musieli złożyć się po 4 tysiące. To praktycznie nierealne.
-Ale ludzie tego chca.
-A skad pan to wie?! Ja po tych 40 latach pracy w spółdzielni mieszkaniowej wiem tylko jedno na pewno: że ludzi chcą, aby im mówić prawdę. Zawsze. Choćby prawdę przykrą. Dotąd starałem się tego trzymać i nadal mówię prawdę, ze razem łatwiej, taniej i bezpiecznie a osobno jest gorzej.
-Dziękuje za rozmowę.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis