„Ja trafiłem na wuefistę, który był bardzo mocno sfokusowany na piłce nożnej. Nie interesowało go nic innego”, mówił kiedyś w radiu TOK FM Szymon Ziółkowski. A inne znane medium tak diagnozowało rzeczywistość w jednym z tekstów: „Obecny przekaz kulturowy jest sfokusowany na „projekt ciało”. Nastolatki bezrefleksyjnie poddają się estetyce kształtowanej przez półpornograficzne obrazy, z którymi stykają się niemal wszędzie, cała presja, jakiej są poddawane, to wytwór kolorowych pism, świata mody, przemysłu muzycznego”.
Skąd to sfokusowanie?Jak zauważa językoznawca Jan Grzenia, rzeczownik „fokus” jako termin fizyczny (punkt, w którym skupiają się promienie odbite lub załamane w soczewce, jeśli padają równolegle do głównej osi optycznej zwierciadła lub soczewki) zadomowił się w polskich słownikach już kilkadziesiąt lat temu, znane są nam też doskonale takie sformułowania jak autofokus (automatyczny system dobierania ostrości w aparatach fotograficznych), ale „sfokusowania” nikt przecież dotąd jakoś nie oswoił. Może dlatego, że doskonale wystarczały nam jego odpowiedniki: skoncentrowany, skupiony na czymś, mocno czymś zainteresowany.
A jednak to nieistniejące w naszych słownikach słowo robi ostatnio błyskawiczną karierę, ba, staje się modne po prostu. Tak jak i wiele innych anglojęzycznych zwrotów zresztą, choćby mainstreamowy (czyli dotyczący głównego nurtu) czy lifestylowy (poświęcony stylowi życia), które jeszcze do niedawna używane były w określonych tylko zawodowych grupach i branżach.
Ich spolszczenie przebiega jednak w sposób dość skomplikowany i nie do końca logiczny – polonizują się fleksyjnie, to znaczy są odmieniane według reguł naszej gramatyki, ale ortograficznie już nie, być może dlatego, że zapisane zgodnie z naszymi regułami wyglądałyby dziwacznie i raczej niezrozumiale (mejnstrimowy, lajfstajlowy). Kto jednak wie, czy z czasem i do tak daleko idącej adaptacji nie dojdzie?
Puryści językowi drą sobie włosy z głowy i protestują przeciwko takiemu zachwaszczaniu języka ojczystego. Inni wyśmiewają te tendencje: „muszę zrobić risercz w moim sołsziety na temat tego słowa”, jak pisze jeden z internatów.
To akurat nic nowego pod słońcem.
Kto dziś pamięta, że w XIX wieku Bolesław Prus w swoich drukowanych niemal przez 40 lat w „Kurierze Warszawskim” kronikach krytykował techników i fabrykantów posługujących się niemiecką terminologią techniczną i wytykał im wprowadzanie do polszczyzny wyrazów niemieckich?
Prus parodiował też z upodobaniem język salonowy, naszpikowany zapożyczeniami francuskimi: „Czego chce parweniuszowska demokracya od naszego langażu? Nie komprenuję! Dawniej pana poznawało się po cholewach, dziś więc, gdy cholewy stanowczo wyszły z użycia, nie rozumiem, dlaczego ich językiem zastąpić nie można?”.
Polszczyzna przetrwała niegdysiejszy napór niemczyzny i francuszczyzny, wzbogacając się dzięki nim przy okazji niebywale – przetrwa więc także zapewne modę na „anglojęzyczność”.
Zachęta naszego znakomitego pisarza – gdyby ją obrać z ironii i antyzapożyczeniowego kontekstu – by „pana” nie po cholewach, a po jego języku poznawać, byłaby może ratunkiem dla ubożejącej na potęgę i brutalizującej się polszczyzny, dla której akurat nie anglicyzmy są największym zagrożeniem, tylko ubóstwo i trywializacja, zwłaszcza języka debaty publicznej. Ale to życzenie bardzo demode. Chyba.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis