Zanim, w 1776 roku, Sejm Rzeczypospolitej w konstytucji nazwanej „Konwikcyjami w sprawach kryminalnych” wprowadził zakaz karania śmiercią osób oskarżonych o czary oraz w ogóle zakaz stosowania tortur w postępowaniu procesowym, w imię walki z bezbożnością i występkiem spłonęło kilka tysięcy osób, głównie kobiet. Dwa, trzy, a może pięć tysięcy? Badacze spierają się o to do dziś.
Nie wszystkie procesy kończyły się stosem, ale we wszystkich niemal stosowano tortury – i to wcale nie dlatego, że ówcześni ludzie lubowali się jakoś szczególnie w okrucieństwie, ale głównie ze względów pragmatycznych: przyznanie się oskarżonego do winy uważano bowiem za koronny dowód procesowy.
W „Młocie na czarownice”, słynnym w całej Europie podręczniku dla inkwizytorów, spisanym w 1486 roku przez dwóch dominikanów, Heinricha Kramera i Jacoba Sprengera, zamieszczono krótką instrukcję prowadzenia przesłuchań: „Po pierwsze, strażnik powinien przygotować narzędzia tortur, następnie obnażyć więźnia. Służy to temu, aby udaremnić możliwość ukrycia w odzieniu sił czarcich, które mogą być w nim posiane – czarownice często , nauczone przez diabła, przyrządzają taki preparat z ciał nieochrzczonych dzieci. Kiedy narzędzia zostały przygotowane, sędzia, osobiście lub za pośrednictwem innego dobrego człowieka, próbuje przekonać więźnia, aby wyznał prawdę dobrowolnie. Jeśli ów nie zacznie jednak jej wyznawać, sędzia rozkaże dozorującemu przygotować więźnia do strapaddo lub innej tortury”.
Strapaddo, nazywane u nas wahadłem (opisu tortury oszczędzę i sobie, i Czytelnikom), choć bardzo bolesne, należało do tzw. procedur wstępnych, stanowiło więc ledwie przedsmak tego, co miało jeszcze czekać krnąbrnego delikwenta. A paleta możliwości ówczesnego kata była naprawdę szeroka.
Historyk i etnograf , Zygmunt Gloger, w swej słynnej „Encyklopedii staropolskiej” próbuje krzepić polskie serca, pisząc o torturach – zwanych dawniej pytkami, spytkami lub mękami – że: „przyszły do Polski wraz z prawami miejskiemi z Saksonii. Owa bezlitosna srogość prawa niemieckiego, owe wyrafinowane różnego rodzaju męczarnie ujęte kodeksami miast saskich, przyniesione do Polski z napływem osadników niemieckich, złagodniały znacznie wśród mniej kulturalnych, ale więcej ludzkich Polaków”, włóżmy to jednak między bajki.
Ślady tych praktyk odnajdujemy – mimo upływu czasu – w dzisiejszej polszczyźnie. Wyrażenia takie, jak: „pal go sześć”, „porachować kości”, „wziąć na spytki”, „zalać sadła za skórę”, „do kata” czy „spławić kogoś” to przecież nic innego, jak pozostałości dawnej terminologii katowskiej.
Pławienie czarownic, zwane też próbą wody, było jedną z najbardziej przewrotnych i okrutnych praktyk. Związaną kobietę wrzucano do wody, jeśli utonęła – uznawano, że była niewinna, jeśli jakimś cudem (a konkretniej, dzięki noszonym wówczas obszernym spódnicom) unosiła się na powierzchni – dawała dowód swojej winy i wtedy skazywano ją na stos.
Historia żadnej z polskich „czarownic” nie odcisnęła się na trwałe w języku – były niskiego stanu, więc mało kto się o nie troszczył i mało kto o zaszłych wypadkach pamiętał – ale głośna swego czasu sprawa Michała Piekarskiego, sandomierskiego szlachcica, który w 1620 roku usiłował zabić króla Zygmunta III Wazę, już tak. Śledztwo ani zeznania Piekarskiego wymuszone torturami nie wyjaśniło jednoznacznie przyczyn zamachu. Zrodziło za to powiedzenie „pleść jak Piekarski na mękach” – czyli mówić od rzeczy – choć Piekarski nie był z pewnością jedynym, który bredził z powodu bólu i strachu.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis