Już ponad 70 lat nie było w Europie porządnej wojny, takiej z maszerującymi armiami, dywanowymi nalotami, masowymi mordami i gwałtami, zrujnowanymi miastami. Zdarzały się, owszem, potworne wydarzenia, jak na terenach byłej Jugosławii, jakieś wojskowe pucze z tysiącami ofiar, jak w Grecji czy Portugalii – ale prawdziwej wojny nie było. I zdaniem wielu mądrych ludzi to jest przyczyna odradzającego się w całej Europie nacjonalizmu, ksenofobii.
Bo ludzie, którzy – choćby w dzieciństwie – widzieli trupy na ulicach, widzieli urwane ręce i nogi, mają dzisiaj najmniej osiemdziesiątkę na karku. Natomiast tych, którzy musieli świadomie zmagać się z okropnościami wojny – którzy wysyłali swoje dzieci na front, którzy uciekali z rodzinami przed nacierającą armią, którzy patrzyli na swoje płonące domy, chowali się w piwnicach przed bombami, a w lasach przed wojskiem – właściwie już nie ma. Jeśli są, to mają po sto lat.
Europejskie pokolenie 30 – 50-latków wojnę zna z amerykańskich filmów i gier komputerowych. Wojna przestaje być straszna. To przygoda. Bohaterstwo. Widzimy to i w Polsce: pokazuje się bohaterstwo 20 tysięcy powstańców, milczy o milionie wegetujących w piwnicach warszawiaków i 200 tysiącach cywilnych ofiar; sławi się niezłomność partyzantów, obecnie głównie tych powojennych, a milczy się o losie tych biednych wieśniaków, do których leśni przychodzili na kwaterę i nakładali kontrybucje, urządzali rekwizycje, sprawiali sądy doraźne, a później przychodziło wojsko i robiło to samo.
Czy jednak zerwanie pamięci, przekazu doświadczeń jest główną przyczyną coraz powszechniejszej w Europie akceptacji dla tych umundurowanych, karnych marszów z pochodniami i odrodzenia nacjonalistycznych ideologii (dla niepoznaki zwanych patriotyzmem)? Otóż nie sądzę. Bo przecież 100 lat temu, kiedy w Sarajewie zabito Ferdynanda, we Francji i w Niemczech, na Bałkanach i w Rosji wojenne doświadczenia były dostępne pamięci, a entuzjastycznie wszędzie wsparto wojnę i miliony młodzieńców stały w kolejkach do punktów poboru. A w Niemczech w latach 30. czyż matki i ojcowie milionów ofiar I wojny nie wiwatowały na rzecz zapowiedzi wojny kolejnej?
Myślę więc, że pamięć nieszczęść wojennych może mieć znaczenie (miała dla Brytyjczyków i Francuzów, stąd Monachium i „dziwna wojna” w 1939), ale niekoniecznie. Świadomi tego byli politycy powojenni. Żeby wyeliminować europejską wojnę (a to idealiści, ten Schumann, Adenauer, Churchill i inni) postawili na współpracę: powołali najpierw Europejską Wspólnotę Węgla i Stali, potem Europejską Wspólnotę Gospodarczą, a następnie już silnie zintegrowaną nie tylko gospodarczo, ale i politycznie Unię Europejską. Idea była prosta: jak będziemy robić wspólnie interesy, współpracować i przestrzegać fundamentalnych założeń systemowych, to nie będziemy się bić. I to dotychczas działało.
To oczywiste, że przystępując do Unii państwa dobrowolnie ograniczały swoją suwerenność. Na przykład w kwestii fundamentalnej: przestrzegania rządów prawa, że nawet partia wygrywająca wybory nie może robić wszystkiego, co chce, szczególnie łamać konstytucji (które to zapisy Traktatu z Maastricht są wspomnieniem zwycięstwa Hitlera, który mając w 1933 roku 35 procent poparcia elektoratu wprowadził dyktaturę i wywołał wojnę). I rzeczywiście, sądy konstytucyjne państw unijnych ograniczają wolność ustawodawcy, nawet jeśli ów uważa, że realizuje wolę ludu, suwerena.
Czy to wystarczający powód, żeby się z Unii wypisać? Coraz silniejsze jest takie przekonanie, nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i wśród Czechów, Francuzów, Węgrów, Słowaków. W Polsce jeszcze zdecydowana większość chce być w Unii i dlatego polski rząd – wycofując unijne flagi i odrzucając unijne decyzje – oficjalnie chęci wyjścia z Unii nie deklaruje. Pewnie niecierpliwie czeka, żeby nas Unia wyrzuciła. A może czeka na Niemców, żebyśmy razem wstali z kolan, odzyskali suwerenność i narodowe moce. Żeby było jak dawniej, kiedy nie oddawaliśmy nawet guzika…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis