Jest, obok miłości, jednym z najczęstszych przedstawień w kulturze. Brzydka i budząca odrazę lub piękna, pociągająca. W kapturze. Z kosą. W tańcu. Czasem na wozie zaprzężonym w czarne woły. W rozmowie mistrza Polikarpa, na obrazach Breugla i Holbeina, w „Siódmej pieczęci” Bergmana. Ona. Śmierć.
Pisanie o niej w biały dzień zakrawa na nieprzyzwoitość. Bo w końcu, co to za temat na felieton, nawet językowy? Ale listopad, ten smętny miesiąc spadających liści, deszczu i mgieł dostarcza znakomitego pretekstu. Przecież to właśnie w listopadzie zwyczajowo wspominamy swoich zmarłych.
Zmarły, umrzeć, wymrzeć, śmierć… – przebogata rodzina wyrazów zbudowana wokół czasownika „mrzeć” ma swoje korzenie aż w języku praindoeuropejskim. Indyjskie „mar”, greckie „ambrotos”, łacińskie „mortuus”, ale także nasze rodzime „martwić się”, co może być pewnym zaskoczeniem. Jak jednak przypomina Aleksander Brückner w swoim „Słowniku etymologicznym”, jeszcze w XV wieku słowo to znaczyło po prostu „uśmiercać, zabijać” i dopiero od XVI wieku zaczęło oznaczać kłopoty, zgryzotę (stąd – nasze dzisiejsze – zmartwienie).
Zaciekawienie językoznawców budzi zwłaszcza sama „śmierć”(„ś-mrt”), a konkretniej przedrostek sъ – nieznany w prajęzyku. Można czasami natknąć się na hipotezę, że oznaczał on „coś dobrego właściwego, odpowiedniego” (byłaby więc śmierć odpowiednikiem zejścia naturalnego w przeciwieństwie do na przykład mordu). Nie ma jednak na potwierdzenie tych spekulacji żadnych przekonujących dowodów.
A co ze słowem „nieboszczyk”? Wywodzi się ze staropolskiego „niebożec”(zmarły), który pochodzi od dawniejszego jeszcze nebogъ (pozbawiony wszystkiego), a ono z kolei wprost od prasłowiańskiego bogъ (bóg), oznaczającego pierwotnie „dostatek, szczęście i dobrobyt”. To na tej właśnie podstawie ukształtowały się rozmaite późniejsze formacje: bogaty, ubogi, niebogaty, ale także zboże, nieborak (niebożak), no i nieboszczyk właśnie.
Istnieje oczywiście jeszcze słowo „trup”(od pie. treup – kłoda, pień) i trudno w tym zestawieniu je pominąć, ale jest ono używane niechętnie i tylko w odniesieniu do zmarłego bezimiennego lub takiego, z którym nie łączy nas emocjonalna więź. Może jest zbyt namacalne, zbyt mocno kojarzy się z atrybutami śmierci, z ciałem, rozkładem i wszystkim tym, o czym staramy się zapomnieć?
Bo przecież język chroni nas, a może raczej my sami, za pośrednictwem języka, staramy się chronić przed tym, co tak przerażające w swej ostateczności. Używamy więc niedopowiedzeń, omówień, metafor. Mówimy: „odszedł”, „zasnął snem wiecznym”, „znalazł odpoczynek”, „stanął do ostatniego apelu”, „pożegnał się ze światem”, „powiększył grono aniołków”. Pobrzmiewa w tych staraniach nie tylko lęk przed złamaniem tabu, ale też coś z epikurejskiego „póki jesteśmy, nie ma śmierci, gdy jest śmierć, nie ma nas”.
Wszak, jak pisała Szymborska w wierszu „O śmierci bez przesady”: „Kto twierdzi, że jest wszechmocna / sam jest żywym dowodem, / że wszechmocna nie jest”.
Nawet jeśli to dowód bardzo tymczasowy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis