Ostrzegam przed czytaniem tego tekstu, bo to tekst o polityce, a większość naszych Czytelników – jak większość Polaków – polityki nie lubi i jej na łamach „Gazety Południowej” nie pożąda. Piszę jednak tych kilka uwag, gdyż – po pierwsze – muszę, a po drugie – tak mało kto teraz czyta, że ryzyko wywołania awantury o politykę jest jednak niewielkie.
A więc, do rzeczy. Chcę się mianowicie odnieść do tych wszystkich niezliczonych w prasie i telewizji spekulacji na temat, jaki to będzie ten rok 2017 i dlaczego jest, jak jest. Przy czym pełna zgoda jest w sprawie podziału Polaków na dwa już wrogie obozy i jednocześnie pełne niezgoda, co do przyczyn tego podziału. Jedna strona widzi pucz wiadomych sił komunistycznych, złodziejskich, lewackich i zdradzieckich, a druga – władzę autorytarną, likwidację państwa prawa, a w zasadzie już, jak głośno wyraził pewien profesor, instalowany faszyzm.
Jednak taki dychotomiczny (czyli: albo-albo) podział polityczny jest nieprzydatny do opisu rzeczywistości ani, tym bardziej, do zrozumienia tego, co dzieje się w Polsce i właściwie w całej demokratycznej Europie oraz w USA. Nie ma dobrych i złych, tylko są z jednej strony zadowoleni ze status quo, a z drugiej są niezadowoleni, rozczarowani, zawiedzeni. A w politycznej niestabilności i konflikcie, ludzie przywracają elementarny, znany sobie porządek w świecie. Nic nowego w historii.
W takim Wrocławiu na przykład, przez kilkaset lat, od połowy XIII wieku, rządziła Rada i Ława, których kilkunastu członków wybierało, ze swego grona, kilkudziesięciu przedstawicieli najbogatszych rodzin kupieckich, rzemieślniczych i bankierskich. I szewcowi z Podwala nie przyszło do głowy chcieć być radnym albo karczmarzowej z Rybiego Zaułka, że jej mąż byłby mądrzej sądził w Ławie od tego Szwarzkopfa. Świat władzy i świat ludu to były dwa odrębne światy, nieprzenikalne; jeden świat jeździł karetami, mieszkał w pałacach i stanowił prawa, a drugi gnieździł się w służebnych izbach, suterenach, oficynach i ani myślał, że może być inaczej.
Zmieniło się to, kiedy powiedziano temu szewcowi i karczmarzowej, że może być inaczej i oni uwierzyli. Eksperyment się jednak nie powiódł, nadal są dwa światy: ten bogatych i uprzywilejowanych i ten biednych i poniewieranych, więc szewc i karczmarzowa się rozczarowali i w końcu zbuntowali. I teraz ten powojenny porządek organizacji społecznej, oparty o hasła równości, wolności i demokracji, sypie się i rozsypie się nieuchronnie.
W „Rozmowach kontrolowanych” jest scena ogłoszenia stanu wojennego i mowa generała: „Na zadawane często pytanie – czy do stanu wojennego musiało dojść? – jest tylko jedna logiczna odpowiedź: widocznie musiało, skoro doszło”.
W tej scenie Stanisław Tym i Sylwester Chęciński kpią z nadętego marksizmu i partyjnej nowomowy. Jednak konieczność dziejowa, żeby była jasność, to nie tyle pomysł Marksa, ale raczej heglowski Zeigeist (duch dziejów). Georg Wilhelm Friedrich Hegel oczywiście nie znał Orbana, Kaczyńskiego, pani Le Pen ani pana Trumpa, ale z jego przemyśleń wynikało, że wszystko co się dzieje, dzieje się z pewnej historycznej konieczności, więc musi się dokonać. Marks pisał o sprzeczności pracy i kapitału, bazy i nadbudowy, i tu widział konieczność zmian, ale to błędna diagnoza. Zajmując się – jak dzisiejsi neoliberałowie – liczeniem pieniędzy, analizą stóp i wskaźników, nie uwzględnił relatywizmu ludzkich ocen i aspiracji.
A liczą się nie twarde fakty, liczby, wskaźniki, ale społeczne wrażenia, relatywizm właśnie w ocenie. I to, co się dzieje, jest wynikiem coraz powszechniejszej oceny, że demokracja w tej postaci, jaką ją znamy – od Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, przez pisane powszechnie demokratyczne konstytucje aż do instytucji ją chroniących, a wymyślonych po doświadczeniach autorytaryzmów – wyczerpała swoje możliwości organizacji państwowego i społecznego życia. Może tak być, bo że demokracja jest systemem wadliwym wiadomo było od dawna. Winston Churchill, powiadał, że niestety, nic lepszego nie wymyślono i dlatego trzeba się jej trzymać. Ten wybitny polityk nie przewidział wszakże, że
jeśli nic lepszego od demokracji się nie wymyśli, można wrócić do tego, co było i jest znane – do autorytaryzmu, przeciwieństwa demokracji.
I oto sedno problemu. Różni mądrzy filozofowie i politolodzy głoszą teraz, że właśnie mamy do czynienia z odwrotem od Oświecenia. Oczywiście! Przypomnijmy, że Oświecenie to eksplozja rewolucyjnej na owe czasy myśli Immanuela Kanta, który uważał, że trzeba ogarnąć rozumem. W jednym porządku są prawdy objawione, zapisane w Księdze i głoszone ex cathedra, a w drugim porządku są prawdy podlegające krytyce rozumu, logicznemu postepowaniu dowodowemu, weryfikacji naukowej. Można powiedzieć, że gdyby Kant napisał swoje dzieła 500 lat wcześniej, nie spalono by na stosach tysięcy czarownic ani Giordana Bruna i może sto lat wcześniej wymyślono by maszynę parową. Cała współczesna nauka – nie tylko nauki przyrodnicze, co oczywiste, ale i społeczne – opiera się na tym kantowskim fundamencie: nie ma żadnych dogmatów, każde twierdzenie musi być udowodnione, każdy dowód weryfikowalny (do powtórzenia), każdy dowód może być z czasem obalony.
Jeśli nic nie jest dane raz na zawsze, nic nie jest oczywiste, to również porządek społeczny nie jest. I tak dokonała się Rewolucja Francuska. Zakwestionowano po prostu tak zwany prządek naturalny: że król jest z boskiego nadania, że szlachta ma lepszą krew i większe prawa od mieszczan na przykład, a w końcu nawet chłopów uznano za ludzi. Przez następne pół wieku europejska ludność doznała niewyobrażalnych nieszczęść, popłynęły rzeki krwi, ale dokonało się, co się dokonać musiało (Zeitgeist!) i rozprzestrzeniła się tak zwana demokracja.
I dopóki była to demokracja kontrolowana (można powiedzieć, że postulatywna), to jakoś działało. Nie burzyło naturalnego porządku i poczucia bezpieczeństwa. Szewc, karczmarka i chłop, każdy nawet głupi wiedział, że przy wyborczych urnach ani prawdziwej władzy ani utrwalonego porządku się nie zmienia, co gwarantowała nie tylko policja, ale cały zestaw funkcjonujących w opinii społecznej autorytetów. Zmieniały się tylko, jak w każdym teatralnym spektaklu, dekoracje i aktorzy.
I dopiero gdy nachalną propagandą różnych lewaków, socjalistów, bezbożników wmówiono temu szewcowi, karczmarce i chłopu (a też praczce w mieście, i nauczycielowi, i ślusarzowi, a przede wszystkim górnikowi i stoczniowcowi), że naprawdę żadnych uprzywilejowanych panów już nie ma, że wszyscy są takimi samymi panami, takie same mają prawa w ogóle, a w szczególności do kariery, pieniędzy, edukacji, zdrowia – stało się nieszczęście.
Rozbudzono bowiem oczekiwania i aspiracje, zdemokratyzowano potrzeby i ambicje, na zaspokojenie których nie było najmniejszych szans.
Co więcej, zburzono tym samym naturalny porządek społeczny, zakodowany wręcz w ewolucyjnie ukształtowanej konstytucji psychicznej człowieka.
W czasach naturalnego porządku, kiedy pan jechał przez wieś, to chłop zdejmował czapkę i kłaniał w pas. Wiedział, że jak się nie pokłoni, to dostanie baty, a jak się pokłoni – to pan mu da żyć, przed sąsiednim panem obroni, a dziecku może i da cukierka. W czasach demokracji kontrolowanej, chłop już nie musiał zdejmować czapki i kłaniać się panu. Jest taka piękna scena w „Chłopach”, kiedy Boryna spotyka jadącego eleganckim powozem dziedzica i ten łaskawie pyta: „Co tam gospodarzu?”. A na to Boryna, że pańscy ludzie las wycinają, a to wbrew prawu. I na to dziedzic, zacinając konia: „A idź ty chamie”. Onże Boryna mógł tylko westchnąć, wiedział przecież, że pan może więcej, chociaż obaj w myśl prawa wolni już byli.
Jak dzisiaj noblista Reymont opisałby takie zdarzenie? Otóż Boryna pomyślałby najpierw, że ma takie samo prawo do eleganckiego powozu, jak dziedzic, więc jest niesprawiedliwe, że dziedzic powóz ma, a on nie ma. A niby dlaczego?! Później by powiedział dziedzicowi, że jego prawo do lasu jest złodziejskie. A jeszcze później, już w karczmie, popijając z sołtysem „Wiśniową rakietę”, uznałby za skandal, że jego – i sołtysa, i kowala też – dzieci, chociaż mają dyplomy magistrów prawa, zarządzania, pedagogiki oraz politologii, rozwożą pizzę, pracują „na kasie” w miasteczkowej „Biedronce”, układają kafle w nowym domu burmistrza albo muszą tyrać na zmywaku w Glasgow. Tymczasem dzieci dziedzica, proszę bardzo, syn jest zastępcą burmistrza, a córka dyrektorem w banku. Słuchająca tej burzliwej rozmowy bufetowa Kasia – absolwentka podyplomowej kognitywistyki Wyższej Szkoły Nauk Społecznych i Inżynierskich w Krowidłach – zawołałaby gniewnie: „Trzeba to wszystko rozpieprzyć!”.
I tak się właśnie dzieje. Wszystko się rozpieprza.
Bo powiedzmy sobie szczerze: cała ta demokracja, równość, prawa obywatelskie, o braterstwie nie wspominając, to jeden wielki pic na wodę! I wcale nie pożądana.
Współczesna wiedza o człowieku, o jego ewolucyjnych uwarunkowaniach, o której to wiedzy ani Kant, ani Hegel, ani Marks, ani ideolodzy Rewolucji Francuskiej nie mieli zielonego pojęcia – skłania do poglądu, że demokracja i postulat zawarty w haśle Liberté-Égalité–Fraternité to jednak utopia. Człowiek nie pożąda ani wolności, ani równości, ani braterstwa. Ani tym bardziej demokracji, rozumianej jako wzięcie odpowiedzialności i dokonywania koniecznych wtedy wyborów. Człowiek chce spokoju i porządku, czyli – co wie każdy początkujący student psychologii – chce bezpieczeństwa. A mózg ludzki nie kieruje się w pierwszym rzędzie racjonalnymi przesłankami, lecz – ze wszystkich sił unikając kosztownego procesu myślenia i analizowania – kieruje się uproszczeniami i instynktami.
Bezpieczeństwa zaś instynktownie szukamy w sile wspólnoty, w hierarchii. Również w religii i dlatego Kościół tak entuzjastycznie wspiera plemienne ciągoty. Żeby się oprzeć wspólnocie, trzeba podjąć trud samodzielnego, krytycznego myślenia. Upadek czytelnictwa (blisko 60 procent Polaków nie miało w ręku żadnej książki, ponad 40 procent nie jest w stanie przeczytać i zrozumieć nic więcej, poza reklamową ulotką) i tabloidyzacja prasy i telewizji, archaiczność systemu edukacyjnego gwałtownie niszczą te resztki umiejętności krytycznego myślenia.
W tej sytuacji potop internetowych informacji i opinii powoduje, że, na przykład, opinia wszystkich autorytetów prawniczych w sprawie Trybunału Konstytucyjnego jest równoważna z opinią posła Piotrowicza, opinia wszystkich ekspertów od katastrof lotniczych jest równoważna z opinią ministra Macierewicza, a i minister Szyszko może wyrzucić wszystkich profesorów i ekspertów, żeby wbrew ich zdaniu móc wyciąć kawał Puszczy. Ludziom to nie przeszkadza (może z wyjątkiem miliona z okładem), bo wreszcie jest porządek i jest ktoś, kto za nich myśli. Amen.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis