Jest taki plebiscyt Empiku: 100 książek, które trzeba przeczytać. Grono wybranych przez Empik ekspertów, pisarzy i dziennikarzy stworzyło jedną listę, a drugą – amatorzy książek biorący udział w plebiscycie. Obie listy różnią się zasadniczo.
Czy któraś z list jest lepsza, bardziej miarodajna, poważniejsza? Nic podobnego! Pamiętam, jak kiedyś przyznałem się pewnej polonistce, że nie dałem rady przebrnąć przez „Sklepy Cynamonowe” Schulza, i owa polonistka, zacna skądinąd osoba, ręce dramatycznie załamała i wzgardę wręcz ujrzałem na jej obliczu: jakże to, Schulza nie znać! Zawstydzony krzyknąłem: „A „Winnetou” szanowna pani czytała?”. Wzruszyła kobieta ramionami i syknęła: „Też porównanie! To żadna literatura, szkoda mi było czasu”.
Mogłem równie wzgardliwie rzucić, że na „Anię z Zielonego Wzgórza” zapewne czasu jej nie było szkoda (bo na pewno, jak każda grzeczna dziewczynka, przeczytała!) – ale zamilkłem. Bo przecież dzielenie literatury na lepszą i gorszą jest zadaniem beznadziejnym. Oczywiście, były i są książki grafomańskie, nudne, głupie, infantylne albo przemądrzałe. Ale naprawdę trudno jest je oddzielić od tych wybitnych, mądrych, uczących. „Quo vadis” przeczytałem z wypiekami na twarzy w bodaj dziesięć nocnych godzin w wieku lat bodaj 13, bo to arcydzieło; 10 lat później, nie byłem w stanie nie tylko tego czytać, ale i pojąć, jak można było za ten koszmar dać Nobla.
Ale, mówiąc szczerze, kogo to obchodzi: Polacy czytający cokolwiek, poza reklamowymi ulotkami sieci handlowych, są w przygniatającej mniejszości. Z badania TNS przeprowadzonego na zlecenie Biblioteki Narodowej dowiadujemy się, że tylko 41,7 proc. Polaków czyta rocznie przynajmniej jedną książkę, a zaledwie 11,1 procenta z nich czyta rocznie ponad 7 książek (więcej niż jedną na dwa miesiące). Co daje prawdziwy obraz czytelnictwa: 5 procent Polaków rzeczywiście ma potrzebę jakiejś lektury! Możemy się pocieszać, że w Albanii jest gorzej…
Chociaż więc plebiscyt Empiku jest dla ponad 90 procent obywateli RP czystą abstrakcją (bo przez całe swoje życie 100 książek nie przeczytają), to sama idea takiego plebiscytu godna jest najwyższego uznania. Nawet jeśli towarzyszy jej oczywisty zamysł marketingowy (możecie od razu kupić większość wskazanych książek). Bo zmusza uczestników do refleksji, do wyboru kryteriów wyboru (z takim problemem od zawsze zmagają się twórcy listy szkolnych lektur).
Wybór nie jest łatwy. Gdybym miał się trudzić wyborem tych 100 książek, zastosowałbym kryterium ewolucyjne. Wybrałbym lektury, które – sukcesywnie, z biegiem lat – czynią z dziecka rozumnego obywatela. Dla zgredów w moim wieku jest absolutnie oczywiste, że, dla przykładu, bestsellery Curwooda, Londona, Maya, Coopera, a też Niziurskiego, Szklarskiego czy Makuszyńskiego – a więc najpopularniejsze lektury „gimbazy” lat sześćdziesiątych – są równie niezbędne dla wykształcenia i rozwoju, jak czytane w liceum tomy Tołstoja, Hemingwaya, Prusa, Steinbecka, Remarque’a, Dostojewskiego czy Homera, i jak czytane w wieku dojrzałym dzieła Manna, Prousta, Fallady, Andrzejewskiego, Myśliwskiego, Stryjkowskiego i tak dalej i tak dalej.
A Chandlera, Conan Doyle’a, Macleana, Forsytha i, niech tam, Krajewskiego – czyż nie czyta się, bez względu na wiek, chętniej i przyjemniej, niż wszystkich noblistów literackich wziętych razem do kupy? Kto twierdzi inaczej, ten łże jak pies.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis