Czytam oto w dziele Wolfganga Reinharda „Życie po europejsku”, jaki sposób znaleźli samobójcy w XVII-wiecznym Hamburgu, aby na wieczność nie przepaść w ogniach piekielnych. Zabijali mianowicie niewinne dziecko, które z mocy boskiego prawa od razu szło do nieba (oczywiście musiało być to dziecko ochrzczone!) a następnie, po spowiedzi i religijnym opatrzeniu, oddawali się katu. Nie zabijali się więc sami i wszystko było OK.
I tak słuszny w swoich intencjach, uchwalony na I synodzie w Bradze już w 563 roku, absolutny kościelny zakaz samobójstw (z wiecznym potępieniem duszy i odmową pochówku w poświęconej ziemi) oraz równie szlachetny dogmat o nieograniczonym miłosierdziu dla skruszonego grzesznika przyczyniły się do rzezi niewiniątek. To ekstremalny przykład na słuszność staropolskiego porzekadła, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.
Problem jednak w tym, że w codziennej praktyce, również politycznej, takie niebezpieczeństwo się lekceważy. Zapomina o tym, że nie tylko szlachetne intencje, nie tylko dobre chęci, nie tylko piękne wizje mają być podstawą podejmowanych działań (na przykład uchwalania aktów prawnych), ale przede wszystkim przewidywane skutki tych działań, przyszłe konsekwencje decyzji. Inaczej mówiąc – rozum ma rządzić działaniem, nie emocje.
Biskupi obradujący półtora tysiąca lat temu nie mogli, rzecz jasna, przewidzieć skutków, jakie tysiąc lat później sprowadziła ich decyzja na niemowlęta w ogarniętych religijnym absolutyzmem północnoniemieckich krainach. Nie mogli, ale też w ogóle nie podejmowali takich przewidywań, bowiem interesowała ich jedynie doktrynalna słuszność. W takim trybie podejmował decyzje Torquemada (widzący szczęście ludzkości w eliminacji religijnej nieprawomyślności); tak mówił Robespierre (nie ma litości dla wrogów wolności) i tak też wcielał swój plan organizacji sprawiedliwego świata Lenin. A że ludzkość nie była w stanie sprostać oczekiwaniom – to płaciła cenę milionów ofiar.
Pogląd, że wola ważniejsza od rozumu (kalkulacji, konsultacji, symulacji) jest zawsze atrakcyjny. To przecież nasi inteligentni romantycy wykuli hasło „mierz siły na zamiary, nie zamiar na siły”. Opcja ta nadal cieszy się w Polsce wielką popularnością. Romantyczny kult kolejnych przegranych i rujnujących kraj powstań czy rozwijany teraz kult żołnierzy wyklętych są tego nader ciekawym przejawem.
Ciekawym, gdyż żyjemy w stechnicyzowanym, do bólu wyrachowanym i cynicznym świecie globalnych interesów. Ale o ileż są ciekawsze ceremoniały, msze, mowy uroczyste i rozgrzane emocje przy grobach bohaterów od rocznicowych obchodów, dajmy na to, podniesienia z gruzów Wrocławia, budowy portu w Gdyni, nie mówiąc już o stworzeniu miasta Łodzi staraniem margrabiego Wielopolskiego. Bo nieważne co się nam udało. Ważne, czego chcieliśmy, nawet jeśli się nie udało i kosztowało krocie.
Nie są to jakieś abstrakcyjne rozważania. Codzienność nasza polska kształtowana jest od lat przez ludzi przedkładających swoją wolę nad rozum. I zamiast wnikliwie rozważyć, przeliczyć i przewidzieć możliwe skutki społeczne i finansowe reformy emerytalnej, szkolnej, sądowniczej i każdej innej (co trudne i wymaga nieraz lat pracy specjalistów) – deklarują wolę i natychmiast ją realizują choćby na nocnym posiedzeniu sejmu. A co dalej? Dalej, jak pisał poeta: „szlachta na koń wsiędzie, ja z synowcem na czele, i jakoś to będzie”.
Jak mawiali starożytni górale: cokolwiek czynisz, czyń roztropnie i patrz końca. Zgromadzonych w Bradze biskupów wiara zwalniała od wątpliwości. Ale to było 1500 lat temu…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis