DIALOG

Pytana o policyjne naloty na siedziby organizacji kobiecych zajmujących się przemocą domową, pani premier odparła, że  to nie jej, a ministra Ziobry sprawa. I że wszystko jest w porządku. Również cofnięcie budżetowego wsparcia dla różnych organizacji pozarządowych udzielających wsparcia psychologicznego czy materialnego, a nawet dających schronienie maltretowanym żonom, nie niepokoi w najmniejszym stopniu szefowej rządu RP.

Osłupiały w zdumieniu różne środowiska, nie tylko totalnej opozycji, lewactwa czy wrażego genderu, ale i te bardziej, a nawet całkiem umiarkowane. Bardziej osłupiały, niż kiedy Beata Szydło mówiła, że rozumie i tych, którzy szczepią dzieci, i tych, którzy dzieci nie chcą szczepić, i że trzeba znaleźć jakiś kompromis, żeby jednych i drugich zadowolić. Bo faktycznie: na szczepionkach pani premier ma prawo się nie znać, pan prezes nie raczył się jeszcze w tej sprawie wypowiedzieć, więc lepiej nie wychylać się z własnym zdaniem. Ale jak może pani premier  – kobieta przecież – likwidować wsparcie dla maltretowanych kobiet i dzieci i być tym samym sojusznikiem „damskich bokserów”?

I mnie, przyznam się, to pytanie niepokoiło. Aż usłyszałem w telewizji Pawła Lisickiego, wybitnego publicystę, oczywiście myśliciela, redaktora naczelnego „Do Rzeczy”, który mnie i milionom widzów prosto odpowiedział: „Pani premier jest kobietą, ale przecież nie jest feministką!”.

Otóż to! Nie istnieje żadna obiektywna rzeczywistość, istnieje tylko rzeczywistość opisywana, czy – jak to się dzisiaj modnie mówi – istnieje narracja. Opisywanie czegokolwiek, a już rzeczywistości szczególnie, wymaga słów i zdefiniowanych pojęć. Jeśli mówimy do kogoś przez telefon: „Widzę kota pod kwitnącą jabłonią”, to nasz rozmówca wyobraża sobie kota (burego, białego, łaciatego, nieważne, ale z ogonem, sterczącymi uszami i sympatycznym pyszczkiem) i widzi rozłożyste, niewysokie drzewo obsypane białym kwieciem. Mówiąc takie zdanie mamy pewność, że rozmówca nas zrozumie, bo tak samo rozumiemy słowa i pojęcia (zajmuje się tym nauka zwana semiotyką i jeszcze dziesięć poważnych działów filozofii).

Warunkiem koniecznym jakiegokolwiek dialogu jest zgoda jego uczestników co do znaczenia słów i pojęć. Nieprzypadkowo Stwórca, kiedy chciał uniemożliwić porozumienie się ludzi w ważnej sprawie (budowy wieży do nieba) pomieszał im, jak wiemy, języki. I z takim oto pomieszaniem znaczeń mamy właśnie do czynienia dzisiaj w Polsce. Oczywiście słowa „kot”, „kwitnąca” i „jabłoń” znaczą dla red. Lisickiego i dla mnie dokładnie to samo, ale już – jak się okazuje – pojęcie „feministka” znaczy zupełnie coś innego. Dla mnie to osoba walcząca o równouprawnienie płci, co dzisiaj – kiedy w Europie kobiety mają już prawa wyborcze, mogą studiować i być szefami rządów i prezesami korporacji, a także mają prawo do porzucania mężów i prowadzenia własnego samochodu – oznacza przede wszystkim walkę z zakorzenionymi jeszcze stereotypami i uprzedzeniami (gender to nauka zajmująca się społeczno-kulturową tożsamością płci, a nie rozbijaniem rodzin).

To, że – co oczywiste – każda feministka zaangażowana jest w pomoc maltretowanym w domach kobietom, nie oznacza, że przeciw przemocy domowej są tylko feministki! Nawet polski Kodeks karny chroni kobiety przez przemocą i nie mam najmniejszej wątpliwości, że redaktor Lisicki  brzydzi się biciem żon przez nabuzowanych samców nie mniej od Barbary Nowackiej czy profesor Magdaleny Środy. Dlaczego więc bierność pani Beaty Szydło w tej ponurej sprawie uzasadnił tym, że pani premier „przecież nie jest feministką?”

Bo mu było tak wygodnie. To po pierwsze. A po drugie – bo pojęcie feminizm (jak gender, lewica, ekologia itp.) przestało być dla polskiej politycznej prawicy pojęciem zdefiniowanym, a stało się wyłącznie ciężką inwektywą. Redaktor Lisicki nie jest feministą, na pewno.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*