Coraz mniej nas, którzy pamiętają sierpień 1980 roku i kilkanaście następnych miesięcy. Co tu ukrywać: ówcześni dwudziestolatkowie dzisiaj dobiegają sześćdziesiątki, a najbardziej wówczas aktywni działacze, kierujący Solidarnością na wszystkich szczeblach i strukturach, mają dzisiaj dobrze ponad siedemdziesiątkę. A rządzą polską opinią publiczną, piszą historię i komentują wydarzenia w przeważającej większości ludzie, którzy w Karnawale Solidarności byli w przedszkolach albo wręcz w rodzicielskich planach reprodukcyjnych.
Co dla takich jak ja staruchów czyni obserwację naszego dzisiejszego życia politycznego wyjątkowo pouczającym doświadczeniem. Taka refleksja mnie silnie napadła, kiedy oglądałem kolejną relację z obrad specjalnej komisji badającej reprywatyzację warszawskich kamienic i gruntów. Mniejsza o to, że komisja ta powstała i działa wyłącznie po to, aby poczynić szkody Hannie Gronkiewicz-Waltz, a tym samym skompromitować Platformę Obywatelską. Rzecz w tym, że ani pan poseł Patryk Jaki, ani żaden z członków komisji i całego stada politycznych i innych komentatorów nie stawia podstawowego pytania: jak to mianowicie jest w ogóle możliwe, że jakieś podejrzane typy, często mafiosi, na podstawie jeszcze bardziej podejrzanych dokumentów i przy pomocy równie podejrzanych adwokatów, urzędników i sędziów mogli (i mogą nadal!) przejmować mienie wspólne (komunalne, państwowe) na swoją prywatną własność?
Odpowiedź na to pytanie jest oczywista: bo żaden Sejm takiej barbarzyńskiej prywatyzacji nie zablokował. Wystarczyło w 1989 roku, po pierwszych wolnych wyborach, uchwalić pryncypialną, choćby trzyzdaniową ustawę głoszącą, że po 40 latach nie da się cofnąć dokonanej nacjonalizacji, nie da się cofnąć historii. Koniec, kropka. Można było ewentualnie, jak to uczyniono w innych byłych demoludach, w przypadku mienia prywatnego (bez uwzględniania własności osób prawnych) przyznać skromne odszkodowania byłym właścicielom i ich bezpośrednim zstępnym (dzieciom, wnukom, prawnukom), ale wyłącznie im. Dlaczego tego nie zrobiono? Wiem, ale nie powiem. Każdy jednak może się domyślić, jeśli tylko skojarzy, komu natychmiast, bez żadnych ograniczeń i prawniczych korowodów, oddano wszystko, czego żądał. Różni hrabiowie, ziemianie, kamienicznicy, mafiosi i spekulanci pojawili się później. Korzystają z okazji.
I stąd ta napaść na mnie refleksji. Otóż przypomniałem sobie te burzliwe czasy pierwszej Solidarności i – w ramach szczególnej umysłowej rozrywki – wyobraziłem sobie, że na I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność”, który w październiku 1981 roku przyjął program uspołecznienia wszystkiego (rady robotnicze w fabrykach, społeczna kontrola administracji, sądownictwa itd.) przyjechał ktoś, aby zaproponować sprywatyzowanie stoczni, kopalni, szpitali, szkół, a w szczególności miejskich kamienic. Przecież by go delegaci zabili śmiechem albo kazali zawieźć do czubków. Bo żaden z 21 historycznych Postulatów i żaden punkt Programu „Solidarności” nie przewidywał jakiejkolwiek prywatyzacji czy reprywatyzacji czegokolwiek. Ani, nawiasem mówiąc, kapitalizmu…
Miliony członków „Solidarności” chciały równości, sprawiedliwości, poszanowania ich godności i likwidacji nomenklatury partyjnej. A wyszło jak zawsze: czyli odwrotnie. Dlatego najważniejsze dokumenty tej pierwszej „Solidarności” muszą być zapomniane. I ludzie, którzy wtedy Związkiem kierowali. Historia jest pisana na nowo. Jak zawsze. Na pełną treść Manifestu PKWN, w którym zapowiadano przyjaźń i sojusze z Francją, Wielką Brytanią i Stanami, a także deklarowano uroczyście przywrócenie wszystkich swobód demokratycznych, równości wszystkich obywateli bez różnicy rasy, wyznania i narodowości, wolności organizacji politycznych, zawodowych, prasy, sumienia już w latach 60. był zapis cenzorski.
Więc nie pytajmy, dlaczego nawet dzisiaj tak srogi dla kamieniczników PiS jakoś nie chce – a mógłby, jak wiemy, zrobić to w dwie noce – uchwalić ustawy zatrzymującej grabież wspólnego naszego majątku. Bo nie o to chodzi, nie o to…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis