Głośno ostatnio o nędznych zarobkach członków rządu. Ledwo im starcza, jak przyznał wicepremier Gowin, od pierwszego do pierwszego. Musieli dostać po kilkadziesiąt tysięcy premii, żeby na ubranka zimowe dla dzieci było, na światło, na wykupienie recepty.
Dobre państwo dba o swoich urzędników, argumentują zwolennicy podwyżek. To prawda. Na przykład w Cesarstwie Chińskim za dynastii Tang, panującej od początku VII do końca X wieku, wprowadzono ścisłą hierarchię i rangi urzędnicze i uruchomiono kształcącą państwowe kadry wielką akademię cesarską. Wprowadzono też system egzaminów na kolejne szczeble urzędniczej hierarchii. Chodziło o to, aby funkcjonowanie państwa oprzeć na kompetentnych kadrach i, przy okazji, uniezależnić władzę centralną od arystokracji (odpowiednika dzisiejszej partyjnej nomenklatury). Istotą systemu była możliwość nauki i awansu dla najzdolniejszych przedstawicieli różnych warstw społecznych.
I teraz uwaga: urzędnik najniższej z 9 rang zarabiał równowartość podatku pobieranego od 300 rodzin a urzędnik rangi najwyższej – podatku od 10 tysięcy rodzin. Przy chińskich proporcjach sprzed półtora tysiąca lat, najpodlejszy urzędnik wojewody zarabiałby rocznie 700 tysięcy, a premier Gowin – jakieś 20 milionów!
No tak. Ale trzeba wiedzieć, że cała ówczesna chińska elita (cała biurokracja i arystokracja) stanowiła około 1 procenta ludności. W dzisiejszej Polsce biurokracja (rządowa, samorządowa i gospodarcza) z rodzinami to pewnie 60 procent. Takiej armii nie da się tak płacić, jak płacił cesarz. To po pierwsze. A po drugie: jak pamiętamy, żeby zostać urzędnikiem cesarskim trzeba było ukończyć wieloletnie studia w cesarskiej akademii, uzyskać dyplom, a później, jeśli się chciało awansować na wyższe szczeble hierarchii, poddawać się srogim egzaminom. Żadnych kumpli, żadnych obligatoryjnych gwarantowanych stażem awansów!
System chiński zakładał więc, że płaci się dobrze, ale za kompetencje, za doświadczenie, za wiedzę, a nie tylko za wierność cesarzowi. Zupełnie inaczej, niż u nas! W odróżnieniu od poprzedników, PiS przestało udawać i najzwyczajniej unieważniło ustawę o konkursach na stanowiska państwowe (w administracji i gospodarce) i o wymaganych kompetencjach formalnych (wykształcenie, doświadczenie itp.). W Polsce dzisiejszej (ale wczorajszej i przedwczorajszej też) każdy może zostać każdym, byle gwarantował wierność i dyspozycyjność rządzącej partii; to jest – jak powiedział w sławnym wywiadzie ówczesny jeszcze wicepremier Morawiecki – ważniejsze od kompetencji, wykształcenia i predyspozycji. A kto zapewni większą lojalność od szwagra, wuja, córki, bratanka czy kumpla ze studiów.
Gdybym się kiedyś zapisał do PiS, a lepiej jeszcze – do Porozumienia Centrum, nie pisałbym dzisiaj felietonu w spółdzielczej gazecie, ale mógłbym być choćby prezesem PZU, Kolei Państwowych albo ministrem sprawiedliwości lub zdrowia. Za dynastii Tang byłoby to niemożliwe, piętnaście wieków później w Polsce – to akceptowana przez suwerena reguła.
I dlatego też żale pewnego wiceministra, że zarabiał 16 tysięcy, a teraz bierze w kasie połowę tego są bez sensu. Bo może przecież wrócić na lepiej płatną posadę, czego akurat większość partyjnych nominatów powiedzieć o sobie nie może. Bo mieliby wrócić z posady ministra na etat gminnej nauczycielki, z posady prezesa największej polskiej spółki na posadę wójta, z dyrektora departamentu wrócić na etat asystenta posła? A gdyby pan minister miał możniejszych przyjaciół – zarabiałby w jakiejś spółce Skarbu Państwa 100 tysięcy. I zmieniał posady otrzymując milionowe odprawy. W końcu TKM.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis