TFU, NA PSA UROK

fot. kaj
fot. kaj

Kiedy w ponad 400 polskich miastach wyszło na ulicę prawie pół miliona ludzi (we Wrocławiu 30 października ponad 70 tysięcy!), Jadwiga Emilewicz oświadczyła ,że „prawa kobiet kończą się wraz z ciążą”, a protestujący, których obóz władzy nazwał hołotą, nie mogą liczyć na zrozumienie, gdyż „rolą polityka jest maksymalizowanie dobra”.

Nie powiedział tego Jarosław Gowin, który onegdaj słyszał był „krzyk zarodków” (chodziło o procedury in-vitro), ale jego była podwładna szukająca dzisiaj godnej siebie posady w polityce. Można więc powiedzieć, że maksymalizując swoje oczekiwane dobro, pani Emilewicz  postanowiła wkupić się w łaski nowych panów głosząc tezę we współczesnej politologii uznawanej za zbrodniczą.

Ale zanim uzasadnię umysłową nędzę takiego poglądu o roli polityka, ważna uwaga. Otóż połowa Polaków – jak wskazują statystyki – jest za, a połowa przeciw tej kobiecej ulicznej rewolucji (jednocześnie  z górą 70 procent badanych twierdzi, że nie należało ruszać aborcyjnego kompromisu). Społeczeństwo mamy podzielone i nie zamierzam rozważać tu dopuszczalności aborcji; to wewnętrzny problem i dylemat naszych Czytelników, których poglądy – jakiekolwiek są – trzeba w ich gazecie uszanować.

Więc do rzeczy. Od zawsze powtarzam, że lepsi są u władzy złodzieje niż ideolodzy. Ile można nagrabić zatrudniając rodziny, kumpli i towarzyszy partyjnych w urzędach, w spółkach skarbu państwa, agencjach, fundacjach? Miliard, dwa? Przecież nie więcej. Nawet dodając straty spowodowane niekompetencją nominatów, to – w skali państwa – będą to grosze i społeczeństwo, psiocząc, to wytrzyma. Chociaż złodzieje zazwyczaj pilnują porządku, dbają o gospodarstwo (mądrzy i przewidujący najmują do rządzenia fachowców!) i gotowi są do wszelkich kompromisów, bo spokój sprzyja interesom.

Co innego z ideologami. Ich świat jest zero-jedynkowy: albo oni, albo my, musimy być my, bo  walka o dobro wszystko usprawiedliwia. W Polsce całkowicie zideologizowane rządy Bieruta wspominamy jako koszmar, przy którym nawet autorytarne rządy sanacji z Berezą Kartuską wyglądają niewinnie.

Motywowana ideologią władza zawsze powodowała miliony ofiar i gospodarczą i cywilizacyjną katastrofę państw.

„Nieważnie czy Polska będzie biedna czy bogata, byle była katolicka” – powiedział niegdysiejszy wicepremier Goryszewski, a dzisiejszy wicepremier oświadczył, że poza katolicyzmem jest tylko nihilizm.  Tak więc dyskusja jest wykluczona.

Była wicepremierka najpewniej nie wiedziała, co mówi, ale już panowie Kaczyński i Gowin, których – w odróżnieniu od rzeszy wiceministrów sprawiedliwości i ich szefa – podejrzewam o znajomość podstawowej literatury z zakresu historii, teorii prawa, politologii, a nawet filozofii, nie odcięli się od tej wypowiedzi. To źle nam wróży…

Pojęcia dobra i zła należą do systemu wartości. Każdy człowiek ma swój, ale ujęte w kodeksach prawa konkretne przepisy są odzwierciedleniem stanu świadomości i oczekiwań większości. To elementarz teorii prawa i politologii. Jeśli znacząca grupa społeczna w jakimś historycznym momencie kwestionuje zasadność zapisanego w prawach katalogu wartości – dochodzi do kryzysu. I albo się szuka kompromisu, albo się eliminuje kontestatorów. Czyli idzie na wojnę. Najgorszą – domową.

Kiedy do Władysława Jagiełły przyjechali czescy husyci, aby mu zaproponować tron  – odmówił. Bo wywołałby, czym groził kardynał Oleśnicki, religijną wojnę w kraju. Stary Jagiełło dynastyczne interesy (w owym czasie najważniejsze!) poświęcił dla społecznego spokoju. 150 lat później, po śmierci jego prawnuka, ostatniego Jagiellona, zgromadzona na polu elekcyjnym szlachta, w przygniatającej większości katolicka, zażądała od kandydata na króla zaprzysiężenia ustaleń Konfederacji Warszawskiej – pierwszego w Europie prawa gwarantującego wolność wyznania i opiekę państwa nad innowiercami. Była wtedy Polska europejskim mocarstwem. Przestała być już za Wazów, którzy rozpętali religijne spory (symbolicznym końcem wolności religijnej było wygnanie arian).

Wojna 30-letnia, w której mordowali się katolicy i protestanci pozbawiła życia ponad jedną trzecią ludności i spustoszyła gospodarczo połowę Europy. Kiedy już nie było komu i nie było za co walczyć, w pokoju westfalskim zawarto w kwestii wyznań wielki kompromis – uznano równoprawność wyznań i potwierdzono przyjętą w Augsburgu 60 lat wcześniej, też po wojnie religijnej,  zasadę „Czyj rząd, tego religia”. Czyli: nie ma „sprawiedliwych” wojen w imię „prawdziwej wiary” i nie ma, mówiąc dzisiejszym językiem, dyskryminacji z powodu przekonań religijnych.

Oczywiście wojny zawsze są o władzę i interesy, ale aktualne wciąż jest pytanie: dlaczego miliony ludzi gotowe są ochoczo się wzajemnie mordować? Odpowiedzi udzielili wszyscy myśliciele następnych stuleci: bo skłania się ich mordów i nienawiści wzbudzając religijne emocje.

Dlatego już Machiavelli, pisząc swoje rady dla władców, zalecał unikanie konfliktów moralnych; władza ma być stanowcza, władzy trzeba się bać, bo nie miłość do władzy, lecz strach przed nią zapewnia władzy władzę, ale mądra władza prowadzi politykę tolerowaną przez poddanych.

Niccolo Machiavelli zalecał stosowanie rzymskiej zasady „dziel i rządź”, ale rozumiał ją, jak Rzymianie: dziel wrogów a nie poddanych.

Poddani mają pracować, płacić podatki i przestrzegać prawa; każde działanie zaburzające ten porządek jest działaniem szkodliwym dla władzy i państwa. A takim jest wprowadzanie ideologicznego zamętu. Oto sentencja poglądów Machivellego. W jego państwie uchowałby się pan Czarnek, bo w XVI wieku władza i Kościół były nierozłączne, ale organizacja typu Ordo Iuris, zakulisowo wprowadzająca ideologiczny fundamentalizm bez społecznego poparcia, byłaby uznana za wroga władzy.

Najpełniej problem ten ujął Thomas Hobbes, którego prezes zna, bo to lektura bezwzględnie obowiązkowa dla każdego ambitnego prawnika. Przerażony rewolucją Cromwella, zamordowaniem króla, wojną domową i bezmiarem ofiar,  Hobbes w swoim dziele „Leviatan”  zarysował całościową, rzec można, koncepcję państwa, prawa i władzy. Krótko: bez ustanowionego prawa każdy walczy z każdym, nie ma pojęcia dobra i zła (!), nie istnieje więc własność i osobiste bezpieczeństwo. Musi być prawo ustanowione, lecz żeby to prawo było przestrzegane – musi być władza to prawo egzekwująca. Im silniejsza, tym, lepsza. Władza stanowi prawo, więc z definicji mu nie podlega (!), posłuszeństwo dla władzy jest bezwzględnym obowiązkiem poddanego i wszelki bunt jest zakazany.

Byłby przeto „Leviatan” dziełem jakby napisanym na zamówienie prezesa i ministra Ziobry. Byłby, gdyby nie to, że Hobbes traktuje obowiązki i prawa władzy oraz poddanych jako umowę między stronami. I chociaż dla Hobbesa źródłem prawa jest Dekalog, przyznaje każdemu prawo do własnych religijnych przekonań i dopuszcza bunt, jeśli działania władzy groziłyby życiu lub zdrowiu poddanego. I te właśnie wskazane przez Hobbesa ograniczenia wszechwładzy stały się dla późniejszych myślicieli – przede wszystkim dla Monteskiusza – inspiracją w poszukiwaniach systemu najlepszych rządów, a w konsekwencji, po Rewolucji Francuskiej, powstania koncepcji praw obywatelskich.

Zgadzając się z Hobbesem, że nie ma nic gorszego od braku władzy i wojny wszystkich ze wszystkimi,  szukano recepty na władzę silną, ale sprawiedliwą. Wymyślono trójpodział władzy – na wykonawczą (rząd), sądowniczą i ustawodawczą (parlament) wzajemnie się kontrolujące i ograniczające – i wymyślono powszechne, wolne i bezpośrednie wybory. Wymyślono państwo świeckie, aby raz na zawsze skończyć z konfliktami religijnymi. Zaś w teorii prawa ugruntowały się podstawowe zasady: prawo musi być akceptowane przez większość, musi być zrozumiałe i możliwe do egzekwowania. Dlatego, na przykład, w USA wycofano się z prohibicji i dlatego większość państw – poza religijnymi – wycofała się z bezwzględnego zakazu aborcji (bo jest nieskuteczne, Polki, jeśli wierzyć statystkom, dokonują nielegalnie lub za granicą ponad 100 tysięcy aborcji rocznie).

O czynieniu dobra w żadnym współczesnym podręczniku teorii lub stosowania prawa mowy nie ma. Czyniono dobro paląc na stosach heretyków i czarownice (ogień ich oczyszczał), czynili dobro  konkwistadorzy nawracając ogniem i mieczem ludy Ameryki (umożliwiano im zbawienie); w misji czynienia dobra religijny fanatyk urżnął głowę francuskiemu nauczycielowi. Więc niech pani Emilewicz i cała władza zrezygnują z czynienia nam dobra, ale zajmą się czynieniem nam życia – tu i teraz – bezpieczniejszym i wygodniejszym.

Tfu, na psa urok!

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*