„Rosjanie ad portas, a Pani o „na” i „w”, zarzuca mi pewien Czytelnik, nawiązując do mego marcowego felietonu. I, w pewnym sensie, trudno nie przyznać mu racji. W obliczu niewyobrażalnych tragedii, które rozgrywają się za naszymi wschodnimi granicami, takie językowe dywagacje wydają się błahe, a nawet zdecydowanie nie na miejscu. W końcu, jaki ma sens zastanawianie się nad właściwym użyciem przyimków, gdy tuż obok umierają ludzie. Gdy są gwałceni, torturowani, poniżani, odzierani z godności, zastraszani i niszczeni na wszelkie możliwe sposoby.
Czasem, gdy groza jest zbyt wielka, używamy sformułowań: „brak słów”, „nie ma słów na oddanie tego”. Tak jakby ciągle brakowało nam odpowiednich językowych narzędzi na określenie zbrodni, choć historia zna takie i nie tylko takie okrucieństwa.
Czemu zatem upieram się, by przyglądać się językowi nawet w obliczu najbardziej przerażających katastrof? Bo, jak pisał sto lat temu filozof i logik Ludwig Wittgenstein, „granice naszego języka są granicami naszego świata” i to właśnie język stanowi naszą przepustkę do rzeczywistości. Ograniczony – ogranicza nasze poznanie. Bogaty i otwarty – otwiera nas na świat, choć niekoniecznie pomaga go zrozumieć. Bywa oczyszczający i wyzwalający. Bywa też niszczycielski i zawodny. Czasem sieje zamęt, a czasem spustoszenie nie mniejsze niż rakiety dalekiego zasięgu. Ale w relacji „ja i świat”, „ja i inni ludzie” tylko to mamy – język. A że każdy z nas mówi swoim indywidualnym językiem (i wcale nie chodzi mi o przyimki), ten kontakt jest obarczony sporym ryzykiem nieporozumienia. Tak jak mój i wzmiankowanego Czytelnika na przykład.
„To [Ukraina] określenie krainy geograficznej, bo Ukraińcy nigdy nie mieli państwa, podobnie jak Kurdowie”, pisze dalej Czytelnik, otwierając tym samym temat do pasjonującej dyskusji, niestety przekraczającej znacznie rozmiary tego felietonu. O tym, jak kształtowały się w czasie koncepcje państwa, co oznaczały w poszczególnych epokach historycznych i kiedy utrwaliły się nowoczesne jego definicje, możemy poczytać sobie w encyklopediach. Ja tyko dodam, że dla Polaków, zwłaszcza tych, którzy mieli na żyznych ukraińskich ziemiach swoje latyfundia, koncepcja Ukrainy rozumianej wyłącznie jako kraina geograficzna była, co zrozumiałe, szczególnie atrakcyjna. Ukraińcy mają jednak na ten temat inne zdanie. Gdy Bolesław Chrobry, jak każe legenda, wyszczerbił swój Szczerbiec o Złotą Bramę w Kijowie w 1018 roku („Miał on otrzymać od anioła miecz, którym z pomocą boską zwyciężał wszystkich swoich przeciwników”, pisano w pochodzącej z XIII wieku „Kronice wielkopolskiej”), na Rusi Kijowskiej rządził Jarosław I Mądry. Za czasów Jarosława, a wcześniej jego ojca, Włodzimierza zwanego Wielkim, Ruś Kijowska kwitła, rosła w siłę i należała do największych państw w południowo-wschodniej części Europy. Do tej tradycji odwołują się dziś obywatele Ukrainy. Nieszczęście polega na tym, że odwołuje się do niej również Putin, widząc w Rusi Kijowskiej podglebie dla utworzonego kilka wieków później Wielkiego Księstwa Moskiewskiego (władcy obu krain pochodzili z tej samej dynastii – Rurykowiczów – od Ruryka I, wodza Waregów, skandynawskich wikingów, którzy zasiedlali w VIII wieku tereny obecnej Ukrainy i Rosji).
Putin, tęskniąc za utraconą strefą wpływów, śni dziś swoje chore sny o potędze, a jawa przynosi nam codziennie zatrważające opisy skutków tej maligny. Na tym tle mała drobnostka językowa, ta spontaniczna zmiana w polszczyźnie („w Ukrainie” zamiast „na Ukrainie”) wydaje się niewarta uwagi. Jeśli jednak popatrzymy na to jak na rodzaj ukłonu w stronę narodu, który desperacko walczy o utrzymanie swej niezależności, ba, który tę niezależność wykuwa dzień po dniu w strasznej wojnie, to może nie wyda się to aż takie błahe?
A o kolokwializmach, eufemizmach, inwazjach i nowomowach porozmawiamy, drogi Czytelniku, kiedy indziej.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis