Bunt „frajerów”

Mieszkańcy peryferyjnych spółdzielczych osiedli mieszkaniowych donoszą, że znów pojawiły się u nich „kukułki”. Nie są to jednak ptaszki podrzucające innym ptaszkom własne jaja, tylko właściciele pobliskich domków jednorodzinnych, którzy swoje śmieci podrzucają do spółdzielczych śmietników. Scenariusz tego procederu jest zawsze taki sam. Podjeżdża wypasiona bryka, zatrzymuje się, ale silnik pracuje na jałowym biegu. Z bryki wysiada wyperfumowana dama ubrana z elegancją bizneswoman lub wyżelowany dżentelmen w garniturze od Vistuli. Najpierw czujnie rozglądają się na boki, czy nikogo nie ma, a kiedy uznają, że droga jest wolna, otwierają bagażnik, wyciągają z niego reklamówkę pełną śmieci i miotają nią w kierunku śmietników. Następnie pospiesznie odjeżdżają  do swoich miejsc pracy.

Dlaczego tak się zachowują? Spółdzielca z Krzyków nie ma wątpliwości, że właśnie do nich pasuje jak ulał określenie wymyślone przez satyryka Jana Pietrzaka, a mianowicie: Chamlajf.
– Oni zawsze żyli i żyją na cudzy koszt, idą przez życie depcząc po innych, więc nie widzą powodu, aby akurat odpuścić na tym odcinku – twierdzi spółdzielca. – Za utylizację ich śmieci, powinni więc płacić „frajerzy” ze spółdzielni i jak to się mówi morda w kubeł.

No ale frajerzy nie chcą już być frajerami, więc szykują coraz to nowe pułapki na przedstawicieli Chamlajfu. A to wstawiają kraty w boksach na pojemniki, a to wbijają ograniczniki wjazdu, a to urządzają lotne patrole złożone z krewkich emerytów, którzy potrafią nie tylko zanotować numer limuzyny, ale również zrobić „kukułce” efektowne zdjęcie. Zdjęcia te, wraz z numerami rejestracyjnymi samochodu mają zamiar wysyłać do środków masowego przekazu, a kiedy to nie pomoże, zamierzają skorzystać z usług kibiców piłkarskich. Ponoć akurat oni mają znakomitą siłę perswazji.

Zanim jednak dojdzie do powszechnego naparzania się „frajerów” z „kukułkami” może sprawą zainteresuje się straż miejska? Niech jej patrole w chwilach wolnych od ścigania staruszek handlujących warzywami przespacerują się po nowych osiedlach domków jednorodzinnych. A tam, chodząc od bramy do bramy, poproszą rezydentów o okazanie kwitu z opłatą za wywóz śmieci. Proste? Za proste, a ponadto ile się trzeba nachodzić.

A teraz z innej beczki, choć też będzie o buncie „frajerów”. Otóż żyje jeszcze w naszym kraju grono pedagogów, które organizuje dla najzdolniejszych uczniów olimpiady przedmiotowe. Mniej więcej od dwóch lat, czyli od chwili, kiedy Ministerstwo Edukacji Narodowej objęły panie z absolutnie słusznego politycznego nadania, rozpoczął się proces, który prof. Wiesław Faltynowicz opisuje tak: „niszczenie z premedytacją olimpiad przedmiotowych, lekceważenie tysięcy najzdolniejszych uczniów, jawna pogarda okazywana nauczycielom i pracownikom uczelni wyższych, którym chce się pracować po godzinach pracy i którzy wspierają uczniów”.

Dowody? Proszę bardzo. Okręgową olimpiadę chemiczną uratowały pieniądze prywatnego sponsora. Podobnie było z olimpiadą z języka niemieckiego. Po olimpiadzie biologicznej ministerstwo nie zwróciło uczniom pieniędzy za bilety, wyżywienie i zakwaterowanie, więc pedagodzy wyłożyli je z własnej kieszeni. Prof. Faltynowicz w liście do ministerstwa stwierdza: „Część olimpiad została już zlikwidowana, inne jeszcze trwają. Jak długo? Ja w tym roku rezygnuję z prowadzenia Komitetu Okręgowego Olimpiady Biologicznej na Dolnym Śląsku i rozwiązuję Komitet; nie chcę dłużej legitymować nieudolności i bezmyślności urzędników MEN” .

– No cóż, widocznie w naszym kraju nie ma teraz pogody dla najzdolniejszych, tylko dla Chamlajfu – konstatuje spółdzielca z Krzyków.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*