Tajemniczy manuskrypt

Ta zagadka od lat fascynuje kryptologów i lingwistów. Czym jest i co właściwie zawiera tajemniczy manuskrypt, znaleziony przez nowojorskiego antykwariusza sto lat temu i nazwany od jego nazwiska „manuskryptem Wojnicza”? Amerykańskim uczonym udało się ustalić przybliżoną datę jego powstania – ciągle jednak nic nie wiadomo o jego zawartości…

Manuskrypt, przechowywany obecnie w zbiorze Rzadkich Ksiąg i Manuskryptów przy Yale University, odkryty został w podrzymskiej wsi Villa Mondragone w 1912 roku. Natknął się na niego niespodziewanie polski emigrant Michał Wojnicz – wówczas już Wilfrid Voynich, nowojorski antykwariusz – kiedy przeszukiwał skrzynie z książkami wystawionymi na sprzedaż przez tamtejszych jezuitów.

Księga tak zaintrygowała Wojnicza, że poświęcił resztę życia na odkrywanie jej tajemnic. Zmarł 18 lat później, nie odnalazłszy jednak odpowiedzi.

Tajemniczy język 

Manuskrypt na pierwszy rzut oka przypomina inne średniowieczne księgi, a jednak zasadniczo się od nich różni: został napisany w  języku niepodobnym do żadnego z nam znanych.

Linijki tekstu biegną wokół skomplikowanych rysunków roślin, tablic astronomicznych oraz ludzkich postaci. Całość (do naszych czasów przetrwało 240 z 272 numerowanych stron) została napisana od lewej do prawej, z nieco nierównym prawym marginesem. Dłuższe ustępy podzielono na akapity.

Tekst składa się z ponad 170 tys. „słów”, oddzielonych od siebie wąskimi odstępami. Mimo sporów dotyczących odrębności niektórych znaków, uczeni są zgodni, że nieznany „alfabet” składa się z 20 lub 30 znaków i wystarczyłby do napisania praktycznie całego tekstu. Wyjątkiem jest kilkadziesiąt rzadkich znaków pojawiających się jedynie kilka razy.

Ductus (czyli tempo, staranność i stopień nachylenia, z jakim litery zostały napisane) sugeruje, że skryba rozumiał, co pisze. Co więcej, „słowa” wydają się być zgodne z pewnego rodzaju zasadami fonetycznymi i gramatycznymi, na przykład pewne znaki pojawiają się w każdym słowie (jak nasze samogłoski), z kolei inne nigdy po sobie nie następują.

Epizod praski

Pierwszym udokumentowanym właścicielem manuskryptu był niejaki Georg Baresch, mało znany alchemik, który mieszkał w Pradze na początku XVII wieku. Baresch – tak jak współcześni nam badacze – był bardzo zaintrygowany pochodzeniem i treścią księgi, próbował więc zainteresować nią Athanasiusa Kirchera, jezuitę, naukowca, ówczesną językową sławę, który zajmował się między innymi rozszyfrowywaniem egipskich hieroglifów.

Baresch wraz z listem wysyłał Kircherowi kopie fragmentów księgi. List ten (z 1639 roku) jest najstarszym źródłem informacji o manuskrypcie, jakie do tej pory znaleziono.

Kircher chciał manuskrypt zakupić, Baresch jednak odmówił i dopiero po jego śmierci księga  – z polecenia rektora praskiego Uniwersytetu Karola, Jana Marciego, który był bliskim znajomym Barescha – trafiła do rąk Kirchera. Tu jednak ślady po niej się urywają, by wyjść na światło dzienne dopiero w znanym nam już 1912 roku.

Podręcznik alchemii czy fikcyjny zielnik?

Badacze do dziś spierają się na temat pochodzenia księgi, jej treści oraz przeznaczenia.

Pierwsza sekcja księgi jest prawie w całości poświęcona zielarstwu – tak przynajmniej można wnioskować z rysunków, które ją ilustrują. Jednak próby zidentyfikowania roślin na podstawie współczesnych jej zielników nie powiodły się. Jedynie kilka roślin (m.in. fiołek trójbarwny) zostało zidentyfikowanych z całkowitą pewnością.

Naczynia oraz rury zilustrowane w sekcji biologicznej mogą wskazywać z kolei na powiązania z alchemią. Jednak podręczniki do alchemii z tamtego okresu zawierają pismo obrazkowe, za pomocą którego przedstawiano procesy i substancje: czy to w postaci obrazków właśnie (jak orzeł, ropucha, postać ludzka w grobowcu), czy symboli alchemicznych. Żaden z tych znaków nie został jednak rozpoznany w manuskrypcie.

Sergio Toresella, specjalista od starożytnych zielników, zasugerował, że manuskrypt Wojnicza nie ma nic wspólnego z alchemią, ale jest fikcyjnym zielnikiem ze zmyślonymi ilustracjami, jaki zwykli nosić przy sobie ówcześni znachorzy, aby dodać sobie powagi. Na północy Włoch istniał nawet mały „przemysł wiejski” wydający takie księgi. Jednak księgi te różnią się od manuskryptu Wojnicza stylem oraz formą, ponadto wszystkie zostały napisane zrozumiałym językiem.

Trop enochiański

W liście Marciego do Kirchera z 1660 roku pojawia się informacja, jakoby cesarz niemiecki i król Czech Rudolf II nabył manuskrypt za 600 dukatów (równowartość ok. 31 tys. dolarów dzisiaj), będąc przekonanym, że jego autorem jest słynny trzynastowieczny filozof, myśliciel i empirysta – franciszkanin Roger Bacon (ten sam, który wizjonersko prorokował w jednym ze swoich pism: Mogą być zbudowane okręty poruszające się bez wioślarzy, prowadzone przez jednego człowieka, z większą prędkością niż gdyby były pełne wioślarzy. Podobnie można skonstruować wozy jeżdżące bez użycia zwierząt pociągowych, napędzane niewiarygodną energią. (…) Mogą być zbudowane maszyny latające, takie że człowiek siedzący wewnątrz maszyny będzie nią kierował za pomocą pomysłowego mechanizmu i leciał przez powietrze jak ptak – za co, jak nietrudno się domyślić, sypały się na jego głowę kościelne gromy, a ten i ów ze współbraci podejrzewał wprost o konszachty z diabłem).

Założenie, że to Roger Bacon był autorem manuskryptu, prowadzi niektórych (także, w swoim czasie, Wojnicza) do wniosku, że jedyną osobą, która mogła sprzedać manuskrypt Rudolfowi był John Dee, podróżnik, nadworny matematyk i astrolog królowej Elżbiety I, znanej z posiadania okazałej kolekcji manuskryptów Bacona. John Dee i jego asystent Edward Kelly mieszkali w Czechach przez kilka lat i nieustannie kręcili się przy dworze Rudolfa. Jednak w swoich dziennikach Dee ani słowem nie wspomina o takiej sprzedaży. Może zatem to sam John Dee – spekulują niektórzy – spreparował tekst i rozsiał plotkę o autorstwie Bacona w nadziei, że łatwiej sprzeda manuskrypt?

Inni stawiają raczej na towarzysza Johna Dee, Edwarda Kelleya. Kelley był samozwańczym alchemikiem, wielokrotnie zresztą skazywanym za oszustwa. W swoich wędrówkach po Europie trafił nawet do Polski, gdzie szukał protekcji na dworze Stefana Batorego, ale zainteresowania wielkiego nie wzbudził. Kelley urządzał seanse spirytystyczne, twierdził, że odkrył filozoficzny kamień oraz że jest w stanie przywoływać anioły i prowadzić z nimi długie rozmowy. Językiem aniołów miał być enochiański – od Enocha, biblijnego ojca Matuzalema. Część z tych „rozmów” została spisana przez Kelleya i Dee, stąd sugestia, że to właśnie obdarzony bujną wyobraźnią Kelley sfabrykował manuskrypt w celu wyłudzenia pieniędzy od cesarza.

Plątanina teorii

W 2006 roku na łamach jednego z amerykańskich magazynów – Renaissance Magazine – opublikowano tekst autorstwa Richa Santa Colomy, który analizował podobieństwa pomiędzy niektórymi ilustracjami z manuskryptu Wojnicza a pierwszymi mikroskopami. Jednym z pionierów mikroskopii był znany holenderski wynalazca, Cornelius Drebbel, który ok. 1620 roku pracował nad stworzeniem mikroskopu z dwiema wypukłymi soczewkami optycznymi. A że Drebbel był przez pewien okres alchemikiem na dworze Rudolfa II, Rich Coloma zakłada, że manuskrypt Voynicha może być po prostu tajemnym notatnikiem Drebbela.

Zwolennicy teorii szyfrowej przekonują z kolei, że tekst manuskryptu napisany został w jakimś sensownym języku europejskim, ale jego treść ukryto stosując specjalny kod – na bazie szyfru polialfabetycznego, znanego już w połowie piętnastego wieku. Szyfr taki mógł zostać dodatkowo wzmocniony poprzez zmianę ustawienia liter, stosowanie podobnych symboli lub sztuczny podział wyrazów. Teoria ta ma jednak zasadniczą wadę: żaden ze współczesnych kryptologów nie jest w stanie tego szyfru złamać. Ba, nawet najnowsze technologie komputerowe nie pomogły w odkodowaniu tekstu.

Wśród innych tworzonych przez dekady, a wykluczających się wzajemnie hipotez pojawiały się i takie, że manuskrypt to tekst zapisany w archaicznej, pozbawionej samogłosek postaci języka ukraińskiego i że ma opisywać wojnę domową, że to liturgiczny podręcznik kultu Izydy, modlitewnik katarów, ciąg znaków bez znaczenia spreparowany przez kogoś dla żartu, próba stworzenia „sztucznego” języka, a nawet – zapiski w języku mandżurskim dokonane za pomocą zmyślonego alfabetu.

Co już ustalono

W 2009 roku grupa amerykańskich naukowców ogłosiła, że udało się jej rozwikłać część zagadki – stosując technikę datowania radiowęglowego, uczeni z University of Arizona pod kierunkiem Grega Hodginsa ustalili, że pergaminowe stronnice manuskryptu pochodzą z początku XV stulecia, a dokładniej z lat 1404-1438. Do analizy pobrano próbki z 4 kart, z których każda mierzyła 1 na 6 mm, a następnie przewieziono je do laboratorium w Tucson.

Sceptycy przypominają jednak, że w ten sposób poznaliśmy jedynie datę – i to bardzo przybliżoną ¬– pochodzenia samego pergaminu, na którym spisano tekst, ale już nie atramentu, którego do pisania użyto, a to właśnie miałoby charakter rozstrzygający.

– Byłoby świetnie, gdybyśmy mogli poddać bezpośredniej analizie atrament, jednak jest to bardzo trudne – mówił wówczas Hodgins. – Po pierwsze, znajduje się on na powierzchni jedynie w śladowych ilościach. Ponadto zawartość węgla jest w nim niezwykle mała, a pozyskiwanie atramentu z pergaminu, na którym został umieszczony, leży obecnie poza naszymi możliwościami. Co więcej, niektóre z atramentów nie zawierają węgla i opierają się o minerały.

 

Co więc z tego wszystkiego wynika? Nadal niewiele. Kto zresztą wie, czy warto w ogóle dociekać tajemnicy niezwykłego manuskryptu.  Być może prawda – jeśli się objawi – okaże się dużo banalniejsza niż teorie i spekulacje narosłe przez wieki wokół tej zagadki.

O Joanna Kaliszuk 152 artykuły
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*