Petarda

Nieznajomy wielbiciel naszej gazety wpadł 18 maja do redakcji, powiedział, że jest byłym oficerem byłych WSI, specjalistą od podsłuchów szyfrowanych rozmów satelitarnych i ma dla naszej gazety superinformację. Otóż czatował w teleprzestrzeni mając zlecenie od pewnego biznesmena z Dzierżoniowa, aby rejestrował rozmowy jednego gościa z Czyty z facetem robiącym alufelgi w Wałbrzychu. Zwyczajne zlecenie. Klient z Dzierżoniowa chciał poznać prognozy kursu jena na najbliższy tydzień, a gość z Czyty to przyjaciel Harokoto z Kyoto i zięć tego gościa z Wałbrzycha.

No i właśnie zupełnie przypadkowo znalazł się na łączu Tuska z Putinem i usłyszał, jak Putin melduje Tuskowi, że blachy statecznika już zamienione a ślady helu zneutralizowane argonem. I zanim połączenie mu zanikło, usłyszał jeszcze: „Nu, Donek, spokojno, tiepier wsio budiet choroszo”. To wyjawiwszy, nieznajomy wielbiciel pokazał mi – w celu potwierdzenia prawdomówności – starą legitymację ubezpieczeniową z pieczątką miejsca pracy do roku 2003: Wydział Wywiadu Agnostycznego Wojskowych Służb Informacyjnych, Sulechów, Poranna 6A/ 15.

Miałem w ręku petardę, dynamit, bombę nagrodę Pulitzera, medal od Macierewicza i wieczną sławę największego polskiego dziennikarza śledczego. A „Gazeta Południowa” byłaby cytowana przez wszystkie ważnie gazety i telewizje świata. Więc dlaczego nie wydrukowałem tej sensacji, zrezygnowałem z wiecznej sławy, Pulitzera i wielkich pieniędzy? Chociaż sprawdziłem w Googlu, że są telefony satelitarne i że Putin często rozmawia dzięki nim z Tuskiem (chociaż obaj częściej i dłużej gawędzą z Angelą!), no i widziałem legitymację informatora, czyli wszystko zweryfikowałem. 

Powiem, dlaczego zaniechałem publikacji: z nędznego strachu i z głupoty! Bałem się ośmieszyć i bałem się o te marną swoją posadę. A mogłem zaryzykować. Junta Tuska, owszem, nasłałaby na mnie siepaczy i zamknęła moją gazetę (już tam prokurator albo urząd skarbowy coś by wymyślili), ale za to zostałbym nowym polskim świętym i bohaterem. I dobrze płatna posada by się znalazła, w „Gazecie Polskiej” choćby albo nawet w Telewizji Trwam.

Dzisiaj, kiedy widzę, jaki kult otacza w kraju redaktorów Gmyza i Wróblewskiego – zwolnionych z „Rzeczpospolitej” za tekst o znalezionych we wraku trotylu i nitroglicerynie – to żałuję. Bo dzisiaj to o mnie politycy PiS i pani Fotyga mówiliby, jak mówią o redaktorach z „Rzeczpospolitej: że są to wybitni dziennikarze, szykanowani przez zbrodniczy reżym Tuska za ujawnianie prawdy o zbrodni niesłychanej, dokonanej na osobie największego prezydenta w historii Polski. 

Przyrównano nawet działanie wydawcy „Rzeczpospolitej” do działań komisji weryfikacyjnych w stanie wojennym. Co jest małym nieporozumieniem, bo siepacze Jaruzelskiego zwalniali dziennikarzy za nieprawomyślne poglądy, a nie za sprzeniewierzenie się elementarnym zasadom uprawiania dziennikarskiego zawodu. Za coś takiego – jak za plagiat – zwalniał wydawca, nawet bez konsultacji z SB czy WRON.  

Inna sprawa, że te elementarne zasady dziennikarskie (sprawdzanie informacji, ich weryfikacja w różnych źródłach i krytyczna analiza prawdopodobieństwa) nie są dzisiaj specjalnie cenione. I gdyby red. Gmyz napisał, że widział w łóżku Figurę z Muchą albo że Tuskówna dostała od Merkel mercedesa – nie byłoby sprawy. 

Zamach to inna sprawa. Traci się robotę, a zyskuje wieczną sławę. A tę sławę mogłem zdobyć ja! Gdybym tak wiedział wtedy, że jedna trzecia Polaków jest gotowa w to uwierzyć… 

PS. Teraz już wiem i te trzydzieści procent informuję, że rozmowa z oficerem to taki żart.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*