Droga do stabilizacji
Pole dla potencjalnych nadużyć pojawiło się, gdy spółdzielnia zaczęła się kapitalizować. Taką okazję stwarzały przetargi na lokale. I ci z nowych, którzy pozostali, nie potrafili oprzeć się pokusie. Co więcej, nagle okazywało się, że oni po to właśnie wchodzili do organów spółdzielczych. Ciekawy proces. . . .
Pełen szlachetnych intencji Komitet Obywatelski, narzucił nam dyletantów. Ci zaczęli się wycofywać. Bez doświadczenia w pracy społecznej), ale przynajmniej uczciwi, zostawili otwarte pole dla cwaniaków. Otwarte – bo wcześniej z premedytacją ogołocone z dawnych, doświadczonych działaczy. Typowym przykładem staro-nowej nomenklatury był Robert K. nowo wybrany członek Rady. Były prokurator, podjął jako jeden z pierwszych działalność handlową. Potem, po rozwodzie, zaczął kombinować z mieszkaniem dla nowej partnerki życiowej. Przyciskany na osiedlu, zagrożony został dodatkowo procesem wszczętym przez Zarząd. Wtedy zawieszony został w funkcji członka Rady. Proces jednak umorzono – z formułką o „znikomej szkodliwości społecznej”.
Wtedy pan K. przystąpił do kontrofensywy. Manipulując zręcznie dyletantami z Rady, głównie zaś jej nowym przewodniczącym, z zawodu kierowcą, wszedł ponownie do Rady, unieważniając swoje z niej wykluczenie. I najpierw postanowił usunąć prezesa i dyrektora spółdzielni Ryszarda Dymarę. Zręcznie wykorzystał osobiste animozje niektórych członków i udało mu się usunąć Dymarę ze stanowiska dyrektora oraz zawiesić go w funkcji prezesa. Działacze Rady zaczęli rządzić spółdzielnią. Radzie udało się już nawet przeprowadzić konkurs na nowego dyrektora. Owa pani zaczęła już nieformalnie pojawiać się w pracy.
Nowa ekipa była bliska sukcesu, a w każdym razie tak się zachowywali. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że w naszej spółdzielni, jako jedynej we Wrocławiu (a może nawet w kraju), Rada nie miała statutowego prawa do wyboru prezesa i zarządu. W perspektywie należało się spodziewać zwołania jedynego organu prawomocnego w tym zakresie, mianowicie Zebrania Przedstawicieli Członków.
Sprawy rozwijały się przez cały rok 1992. Nowi umacniali swoją pozycje. Można powiedzieć, że nowa grupa działaczy „znalazła się w ogródku, już witała się z gąską”. Nowa Rada postanowiła zwołać Nadzwyczajne Zebranie Przedstawicieli Członków, w celu odwołania prezesa, 26 lutego 1993 roku. W tej sytuacji wróciłem do działalności społecznej. Z mojej inicjatywy powstał nieformalny społeczny komitet obrony, złożony ze starej gwardii, głównie z członków założycieli i byłych działaczy. Przygotowałem List Otwarty skierowany delegatów ZPCz, który podpisali członkowie owego komitetu: Tomasz Afeltowicz, Julian Baraniecki, Janusz Dąbrowski, Mieczysław Huchla, Mieczysław Inglot, Alojzy Lis, Jan Łukawski, Krzysztof Nyc, Władysław Pawlak, Stanisław Piesiak, Jan Selwa, Leon Szkudlarek, Zbigniew Szmorliński, Zygmunt Wawer i Andrzej Zabrza. Jak widać po nazwiskach, w bezpośrednich przygotowaniach do działalności opozycyjnej główną rolę odegrało osiedle staromiejskie, z którego wywodziła się większość członków owego nieoficjalnego komitetu.
Nadszedł 26 luty i o 17-tej rozpoczęło się Nadzwyczajne Zebranie Przedstawicieli. Sądzę, że nowa grupa, ufna w moc kruczków prawnych, zlekceważyła jego znaczenie. Świadczył o tym przebieg obrad. Pierwsze starcie nastąpiło w związku z wyborem przewodniczącego. Nasz kandydat (czyli kandydat naszego komitetu) prof. Jan Selwa (wybitny prawnik) przeszedł ogromną większością głosów. Kolejno wygrywały nasze kandydatury na asesorów (wśród nich i moja), i sekretarza. Nowi przystąpili do kontrataku, przeciągając dyskusje nad porządkiem dziennym do godziny 19-tej. Przewodniczący nowej Rady spóźnił się z przybyciem i włączył się do dyskusji w sposób małostkowy i kompromitujący, skarżąc się na jakiś personalny atak na swoją osobę.
W tej sytuacji w głównym punkcie obrad jaką była sprawa odwołania prezesa Dymary zabrał najpierw głos pan K. Wystąpił w roli szeregowego członka, zatroskanego o losy spółdzielni, zagrożonej rzekomymi malwersacjami. Roli głównego oskarżyciela podjął się przewodniczący Komisji Rewizyjnej Rady. To była totalna kompromitacja ! Okazało się, że mówił fatalnie w sensie retorycznym, a posiłkując się notatkami, zdradzał wyraźne braki w umiejętności czytania. Jego nieuctwo poraziło zebranych.
Rzeczowa i spokojna odpowiedź zawieszonego prezesa wypadła znakomicie na tle bełkotu przedstawiciela Rady. Potem wystąpili przedstawiciele Zarządu i odczytano opinię związków zawodowych, przychylną prezesowi. Nasz List Otwarty krążył wśród zebranych. W dyskusji nowa Rada poniosła klęskę. Pan K. zapowiedział swoją rezygnację z członkostwa w tej Radzie. Wkrótce potem, zgłosił ją do prezydium osobiście, zwracając się do mnie z komentarzem: ”Teraz pewnie będzie pan mógł wejść na moje miejsce”. Następnie wyszedł z sali.
Sugestia, że celem mojej działalności nie było dobro spółdzielni, lecz zamiar załatwiania swoich prywatnych spraw była jednak głównym powodem mojej rezygnacji z kandydowania do odnowionej Rady. Drugim powodem było, naiwne jak się potem okazało, przekonanie, że jestem już panem w wieku emerytalnym (przekroczyłem 60 lat) i że lepiej będzie jak do Rady wejdą ludzie młodsi. Naiwne, bo ludzie młodzi niechętnie kandydowali do Rady a wielu starszych działaczy trzymało się (i trzyma) kurczowo swoich stołków, kandydując uporczywie na kolejne kadencje.
Był też dodatkowy powód mojej rezygnacji. Jak już pisałem, przez adwersarzy byłem potraktowany jako zwolennik starych porządków, członek „komunistycznej „ Rady, itd. Jak na ironię, w tym czasie premier Mazowiecki, o oparciu o rekomendacje wielu społecznych instytucji naukowych (WTN, Towarzystwo Literackie. im. A. Mickiewicza, itd. ) powołał mnie, na członka bardzo prestiżowego organu jakim był Komitet Postępu Technicznego i Badań Naukowych. Przez dwa lata pracowałem z innymi kolegami z całego kraju nad przekształceniem tego ciała w Komitet Badań Naukowych.
Przedstawiciele zebrani na Nadzwyczajnym Walnym Zgromadzeniu przywrócili Ryszarda Dymarę na stanowiska dyrektora i prezesa. Następnie zaczęło się głosowanie nad odwołaniem niektórych członków tej Rady. Przebiegało ono bez zakłóceń. Odwołani oni zostali ogromną większością głosów, daleko przekraczającą wymagane quorum, bardzo zresztą wyśrubowane, bo wynoszące ponad 90% głosów. Z 15 osobowej rady usunięto jednak tylko 8. Zostawiono tych, którzy w mniejszym lub większym stopniu przeciwstawiali się destrukcyjnym działaniom grupy pana K. Tym samym została zachowana ciągłość.
I to było moje ostatnie działanie w pracy społecznej dla spółdzielni. Owszem, potem wybierano mnie parokrotnie na przedstawiciela na Walne Zgromadzenie, ale tylko raz moja działalność wykroczyła poza rutynowe czynności przedstawicielskie. Odnotowuję ten przypadek tylko z kronikarskiego obowiązku.
Na przełomie roku 1997-1998 rozpoczęło swoja działalność Stowarzyszenie Obrońców Praw Lokatorskich „ Dom”. Jego idee były szczytne. Twierdzili, że wielkie spółdzielnie skupiając kilkanaście tysięcy członków są kosztowne w zarządzaniu. Stowarzyszenie uznało, że spółdzielnia powinna podzielić się na mniejsze zespoły, zarządzane we własnym zakresie. M. in. przez wynajęcie zarządcy, organizującego prace porządkowe i naprawcze. Tym samym miała w sposób znaczący spaść wysokość czynszu. Oczywiście tego typu organizacja zakładała pełną prywatyzacje lokali mieszkalnych.
Byłem przeciwko tej koncepcji. Z paru powodów. Po pierwsze, spółdzielnia była w stanie częściowo przynajmniej obniżać wysokość czynszów przez dotowanie z dochodów z wynajmowania lokali użytkowych. Dotowanie obejmowało całość zasobów. Z chwilą wyodrębnienia wspomnianych zespołów mieszkalnych – niektóre z nich, zasobne w owe lokale, mogłyby z natury rzeczy obniżyć znacząco czynsze, ale kosztem pozostałych, gdzie te czynsze musiały by wzrosnąć. Ponadto spółdzielnia przygotowywała się do wielkiej inwestycji, jaką było ocieplanie budynków, co miało w znaczący sposób obniżyć stratę energii cieplnej, a tym samym koszty ogrzewania. Na taką akcje nie stać by było małych zespołów.
Ale głównym powodem mojego sprzeciwu była inna. Postawiłem sobie pytanie: jak taki mały zespół poradzi sobie ze sprawą zaległości czynszowej. Bo nie łatwo radzi sobie z tym nawet wielka spółdzielnia, dysponująca własną obsługą prawną, mająca fundusze na procesy, a zarazem zdolna do zapewnienia mieszkania zastępczego. Zaległości jednych członków, musieliby pokrywać pozostali członkowie, przynajmniej czasowo, do ewentualnej eksmisji. Z drugiej strony – takie małe spółdzielnie nie byłyby w stanie założyć czegoś w rodzaju funduszu zapomogowego dla członków żyjących w sytuacjach beznadziejnych.
Sprawa wyglądała dosyć groźnie, bo członkowie nie bardzo orientowali się w fałszywych koncepcjach nowych działaczy, serwowanych w chwytliwy sposób, metodami jakby przejętymi od niesławnej poprzedniej Rady. Pojawiły się oskarżenia o malwersacje – m. in. o „ustawienie” przetargu na przebudowę lokalu na ul. Oławskiej – i wnioski o odwołanie prezesa. W tej sytuacji w intencji pomocy prezesowi postanowiliśmy napisać list otwarty w obronie prezesa, który opublikowała „Gazeta Południowa”. Tym razem nie występowałem w roli członka nieformalnego komitetu, lecz w roli samodzielnego pracownika naukowego. Koledzy spółdzielcy uznali bowiem, że list winien być sygnowany przez profesorów uczelni wyższych, mieszkających w naszej spółdzielni. Spółdzielnia ocalała i nadal rozwija się prawidłowo.
Na koniec refleksja ogólna. Raz po raz wraca problem właściwego kształtu ustrojowego społeczeństw, które nurtuje nieusuwalna dotąd przepaść między biednymi i bogatymi i groźba centralizacji czyli społecznego wyobcowania władzy. Aż dziw bierze – że różni reformatorzy społeczni, jakich nigdy nie brakuje – tak mało zwracają uwagę na ten rodzaj społecznej organizacji, który najlepiej łączy samorządność zarządzania z samorządnością wytwarzania dóbr – na spółdzielczość.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis