Awantura

Takiej awantury nie było w polskich mediach już od dawna. Z rozmysłem używam tu słowa awantura, bo na głowę profesora Jerzego Bralczyka – który (przypomnę) w jednym z telewizyjnych wywiadów przyznał, że choć lubi zwierzęta, o żadnym z nich, nawet najbliższym, nie powiedziałby, że umarło, a jedynie, że zdechło, gdyż słowo „umrzeć” zarezerwowano wyłącznie dla człowieka –posypały się burze, pioruny i gromy. Przyglądałam się tej nawałnicy z wielką uwagą, ale i z zaskoczeniem, że szacunek tak szybko może przemienić się w hejt. Otóż może. Takie mamy czasy. 

Sęk w tym, że profesor – gdy powiedział, co powiedział – dotknął nie tyle semantyki, co emocji, a to, jak wiadomo, rzecz święta. Polacy mogą śmiać się z feminatywów na równi z Bralczykiem, mogą dziwić się wykreśleniu ze słowników słowa Murzyn, mogą konserwatywnie trwać przy zwrotach uznawanych dziś za mało stosowne, ale swoje zwierzęta kochają, hołubią i traktują jak członków rodziny, więc ich śmierć jest dla nich tragedią i na opisanie tej tragedii szukają adekwatnego słowa. Słowo „zdechnąć” z pewnością adekwatne nie jest. 

Oczywiście, ma rację profesor, gdy tłumaczy, że etymologicznie słowo to nie ma żadnych pejoratywnych konotacji. „Zdechnąć” to po prostu „wydać ostatnie tchnienie”, „przestać oddychać”. Łączy się w jedną rodzinę z tchem, oddechem, tchnieniem, westchnieniem, wzdychaniem, dyszeniem i tchawicą, czyli wyrazami stosowanymi przez nas na co dzień i jak najbardziej neutralnymi. Rzecz w tym, że samo „zdychać” przestało być neutralne. „Zdychaj, psie” mawiali bohaterowie awanturniczych i historycznych powieści, wbijając ostrza w gardła innowierców. Pohańbić kogoś, to przyrównać go do zwierzęcia tak było przez wieki. Tym samym zwykłe słowo, używane na opisanie zwykłej zwierzęcej śmierci, wróciło do nas rykoszetem jako synonim śmierci niegodnej, bolesnej, żałosnej; śmierci w pogardzie i śmierci niewartej wzmianki. Czasami – hiperbolizując swoje doznania – mawiamy przecież: zdycham z pragnienia, zdycham w chorobie. Jest w tym tak nieprzyjemny ładunek, że dziś, gdy zmienił się nasz stosunek do przyrody, unikamy tego sformułowania nawet w stosunku do zwierząt hodowlanych (których, umówmy się, nikt nie kocha), woląc powiedzieć po prostu: padły.

Czy faktycznie profesor Bralczyk przeoczył tę wielką językową zmianę, jak sugerują niektórzy? Nie wiem. To w gruncie rzeczy nieistotne – choć w istocie dziwne. Jak sam przyznał, woli tradycyjny sposób myślenia i tradycyjne formuły. Ma do tego prawo. Tak samo jak prawo do używania słowa „umrzeć” mają ci, którzy tak określają odejście swoich kotów i psów. Bo, co warto zaznaczyć, jest to wyłącznie kwestia językowego wyboru!  W żadnym ze słowników nie znajdziemy odnośnika, ograniczającego użycie wyrazu „umrzeć” do ludzkiej jedynie kondycji. „Umrzeć” to „zakończyć życie”, „przestać istnieć”.  Po prostu. Używamy go zresztą często symbolicznie – umierają idee, koncepcje, nadzieje. (Te podobno umierają ostatnie).
Niedowiarków zachęcam, by sięgnęli do Biblii. Konkretnie do Księgi Koheleta. „Los bowiem synów ludzkich jest ten sam, co i los zwierząt. Los ich jest jeden: jaka śmierć jednego, taka śmierć drugiego i oddech życia ten sam. W niczym więc człowiek nie przewyższa zwierząt, bo wszystko jest marnością” (werset 3,19). Kohelet żył jakieś 2 200 lat przed nami i choć nie był nadmiernym optymistą, przyglądał się światu uważnie – na tyle uważnie, że jego spojrzenie na życie i śmierć wydaje się być zadziwiająco aktualne. Może nawet bardziej aktualne dziś niż kiedykolwiek wcześniej.

O Joanna Kaliszuk 150 artykułów
Joanna Kaliszuk jest dziennikarką, redaktorką naczelną Gazety Południowej.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*