Była na Zielińskiego hala sportowa. Wybudowano ją jeszcze za komuny, aby dzieci i młodzież płci obojga trenowały w niej dżudo i inne sztuki walki i żeby podnosiły swoją sprawność fizyczną. Bo w zdrowym ciele zdrowy duch i komuna zawsze trochę grosza rzucała na sport i rekreację szczeniaków, chociaż mniej, niż na esbecję, jasne.
W wolnej Polsce nikt już nie miał głowy do zajmowania się zdrowiem i tężyzną fizyczną młodych Polaków ani tym bardziej organizowaniem młodym jakichś pozaszkolnych atrakcji. Atrakcje organizowane przez pracowników IPN muszą wystarczyć dla zdrowia, więc publiczne środki w tę stronę zostały skierowane: na tężyznę umysłową młodzieży. Hala sportowa popadała przeto w stan zaniedbania, coraz większy wraz ze zmniejszaniem finansowej pomocy miasta dla amatorskiego sportu. Halę wynajęła więc firma ochroniarska: miała tu biura i miejsce do szkolenia i, jak mniemam, trenowania swoich pracowników.
Minęło jednak kilka lat i zapewne na rynku ochroniarskim zaszły jakieś zmiany, bo coraz było mniej samochodów przy hali, coraz mniej jakby ludzi, i jakoś tak zaczęło się całe otoczenie pokrywać kurzem zaniedbania. Aż się pusto zrobiło i znowu hali groziło, że stanie się z braku gospodarza ruiną. I ciekawy byłem – kto i co wymyśli.
Nie, oczywiście, że nie wierzyłem, że do hali wrócą chłopcy i dziewczęta, aby radośnie trenować jakieś tam: szermierkę, dżudo czy artystyczne gimnastyki. Miasto ma przecież pilniejsze wydatki: musi dokończyć budowę stadionu, na którym rozegrane będą aż trzy mecze i miasto musi się promować w dalekich krajach, aby być jeszcze bardziej stolicą kultury. Co radnych obchodzi jakaś tam hala sportowa?
No i na początku grudnia ruch zrobił sie potężny, tłumy robotników i kierowników, stada sprzętu. W dwa tygodnie, może nawet szybciej, halę sportową przerobiono na sklep Biedronki. Przed Wigilią już można było robić zakupy.
Nie, żebym chciał używać demagogicznych argumentów, ale powiem: w promieniu 500 metrów jest jedno zaniedbane boisko szkolne i mała sala gimnastyczna, żadnego klubu, domu kultury, nawet salonu z grami czy bilardem. Jest natomiast w promieniu tych 500 metrów 11 sklepów i 8 kiosków. Po otwarciu Biedronki przetrwają może dwa. Tak działa uwielbiana przez wrocławskich radnych wolna i niewidzialna ręka rynku.
I może bym o tym rynkowym zdarzeniu nie pisał, gdyby jednocześnie na Placu Kościuszki, w absolutnie centralnym i reprezentacyjnym miejscu Wrocławia też nie objawiła się ta sama niewidzialna ręka rynku i też w postaci Biedronki. Otóż jest tam lokal, który przez ponad 40 lat zajmował Klub Międzynarodowej Prasy i Książki. Przez pierwsze ponad 30 lat był to prawdziwy Klub, z kawiarnią, czytelnią, prelekcjami i koncertami i nauką obcych języków, miejsce, w którym kupowało się książki i gazety, również zagraniczne, i w którym spotykali się ludzie. Później lokal ten nabyła sieć handlowa, która jednocześnie sobie kupiła nazwę Empik i jakiś czas udawała, że kontynuuje kulturalne tradycje MPiK-u – już bez kawiarni i tej niepowtarzalnej atmosfery, bez autorskich spotkań i wernisaży, ale jednak sprzedawano tam głównie książki i gazety.
Rozumiem – Polacy coraz mniej czytają, a jeszcze mniej kupują książek, więc Empik – który miał kontynuować tradycje MPiK-u i nieść oświaty i kultury kaganiec – coraz bardziej zamieniał się w supermarket z płytami, grami, gadżetami różnymi, z zabawkami i przy okazji handlujący skrupulatnie dobieranymi (żeby się szybko sprzedawały!) książkami i prasą. I konsekwentnie, szefowie firmy dali sobie spokój z kulturą i przeniósł się Empik do galerii handlowej Renoma – do świątyni konsumpcji.
Lokal przez rok stał pusty. Widać za drogi był nawet dla banków, które już wykupiły wszystkie inne lokale w okolicy (z wyjątkiem tych, które zostały kupione przez sieci telefonii komórkowych). Można powiedzieć: taki lokal, taka historia, takie tradycje, takie piękne – już zabytkowe! – witryny w takim miejscu, więc miasto zadba o to, aby w tym wnętrzu coś sensownego się działo. W końcu jest Wrocław stolicą kultury europejskiej i w ogóle, miastem spotkań, miastem dumnym.
I co widzę w grudniu? No, co widzę? Widzę witryny zawalone kartonami z proszkiem do prania, widzę witryny wypełnione zgrzewkami z wodą mineralną, widzę po prostu jakiś potworny magazyn. Czyli widzę nowy salon Biedronki od zadka: bo się managerom tej przebojowej sieci handlowej nie chciało nawet witryn zagospodarować. Szmal, szmal, szmal. Reszta nieważna.
I tak na naszych oczach dokonuje się zbrodnia na mieście. Owszem, centrum się remontuje, są nowe ulice, nawierzchnie, lampy, fontanny i krasnale, są piękne elewacje i architektura – ale myśli urbanistycznej, troski o elementarny porządek, o interesy mieszkańców brak. Radni się z takiego obowiązku zwolnili – bo niech decyduje niewidzialna ręka rynku.
W Rzymie nawet McDonald’s – gigant w porównaniu z Biedronką – musiał zrezygnować z ekspozycji swojego logo i witryny na Piazza di Spagna. Powiedzieli radni rzymscy: logo wasze jest piękne, ale Rzym piękniejszy. Anglicy prędzej by zaczęli jeździć prawą stroną, niż pozwolili na Oxford Street zastawić wielką witrynę kartonami z mydłem i makaronem (spożywcze markety na Oxford są, ale pod ziemią, jak garaże). A Francuz dostałby apopleksji, gdyby coś podobnego stało się na Place des Vosges. W europejskim normalnym mieście jest to nie do pomyślenia i już.
U nas Biedronka górą! Oddajmy Portugalczykom z Jeronimo Martins też Ratusz: będzie 1824 sklepem tej sieci w Polsce, może nawet najpiękniejszym, z czego Wrocław – Meeting Place – będzie mógł być dumny. A deficytowe przecież szkolne sale gimnastyczne można przekazać innym zagranicznym handlowcom…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis