Czerezwyczajka

17 czerwca 1934 roku Rzeczpospolita Polska dołączyła do krajów, które z osobami niewygodnymi dla władz rozprawiały się przy pomocy obozów koncentracyjnych i to bez wyroków sądu. Wszystko zaś odbyło się w majestacie prawa, gdyż odpowiednie rozporządzenie podpisał prezydent Ignacy Mościcki i cały ówczesny rząd, oraz za „błogosławieństwem” Józefa Piłsudskiego.

Na pomysł obozów koncentracyjnych wpadły władze hiszpańskie już w 1896 roku. Osadzały w nich powstańców kubańskich. Pomysł spodobał się władzom brytyjskim i zastosowały go w latach1899 -1902 w czasie wojen burskich. Umieszczano w nich ludność górską i wiejską sprzyjającą Burom. Amerykanie natychmiast skorzystali z tej inicjatywy i utworzyli sieć obozów koncentracyjnych w 1900 roku na Filipinach. Wszystkich jednak przebili Niemcy. Przed pierwszą wojną światową powołano do życia obozy koncentracyjne w Niemieckiej Afryce Południowo-Zachodniej (dzisiejsza Namibia). Doprowadzono w nich do zgonu 65 z 80 tysięcy członków plemienia Hererów. Komisarzem tej kolonii był wtedy  Heinrich Göring, tatuś Hermanna Göringa.
Masowo obozy koncentracyjne pojawiły się w ZSRR już po rewolucji, no a po nich, w kolejności chronologicznej – Oranienburg i Dachau w Niemczech oraz Bereza Kartuska w Polsce.

Zgoda Piłsudskiego
Ukraińscy terroryści zamordowali na ul. Foksal w Warszawie ministra Bronisława Pierackiego. Dwa dni po zamachu, w szpitalu, w którym leżał ciężko chory Józef Piłsudski, zjawił się premier Leon Kozłowski z gotowym już projektem „specrozporządzenia”. Piłsudski oświadczył: „Ja nic nie mam przeciw tej waszej czerezwyczajce, ja się na tę waszą czerezwyczajkę na rok zgodziłem”.

No i 17 czerwca 1934 roku ukazało się Rozporządzenie Prezydenta Rzeczpospolitej W sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu.
Oto ono:
Art. 1. Osoby, których działalność lub postępowanie daje podstawę do przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, spokoju lub porządku publicznego, mogą ulec przetrzymaniu i przymusowemu umieszczeniu w miejscach odosobnienia, nie przeznaczonych dla osób skazanych lub aresztowanych z powodu przestępstw.
Art. 2 (1) Zarządzenie co do przytrzymania i skierowania osoby przetrzymywanej do miejsca odosobnienia wydają władze administracji ogólnej.
(2) Postanowienie o przymusowym odosobnieniu wydaje sędzia śledczy na wniosek władzy, która zarządziła przetrzymywanie; uzasadniony wniosek tej władzy jest wystarczającą podstawą do wydania postanowienia.
(3) Odpis postanowienia będzie doręczony osobie przetrzymywanej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin od chwili jej przytrzymania.
(4) Na postanowienie sędziego środki odwoławcze nie służą.
Art. 3 O odosobnieniu orzeka sędzia śledczy, wyznaczony w tym celu przez kolegium administracyjne właściwego sądu okręgowego. Właściwy jest sąd, w którego okręgu położone jest miejsce odosobnienia.
Art. 4 (1) Odosobnienie może być orzeczone na trzy miesiące; może być przedłużone w związku z zachowaniem się odosobnionego na dalsze trzy miesiące, w trybie określonym w art. 2
(2) Odosobnieni mogą być zatrudnieni wyznaczoną im pracą.
Art. 5 Wykonanie rozporządzenia niniejszego porucza się Ministrom: Spraw Wewnętrznych i Sprawiedliwości.
Art. 6. Rozporządzenie niniejsze wchodzi w życie z dniem ogłoszenia i traci moc obowiązującą w terminie i na obszarach, które określą rozporządzenia Rady Ministrów.
Rozporządzenie zostało podpisane przez prezydenta Ignacego Mościckiego oraz cały rząd.

Jak wynika z rozporządzenia stwarzało ono możliwość utworzenia wielu „miejsc odosobnienia”. Utworzono tylko jedno, w Berezie Kartuskiej w województwie poleskim, a jego komendantem był pułkownik Wacław Kostek-Biernacki. To on był też autorem znanej legionowej piosenki o komendancie Piłsudskim zaczynającej się od słów:

Jedzie, jedzie na kasztance, na kasztance siwy strzelca strój (bis)
Hej, hej komendancie, miły wodzu mój (bis)
Komendant płk Wacław Kostek-Biernacki już wcześniej, jako komendant Twierdzy Brzeskiej, w której przetrzymywani byli uwięzieni w 1930 r. działacze tzw. Centrolewu, zdobył sobie opinię psychopaty. Nowo przybyli do Berezy Kartuskiej więźniowie dowiadywali się od niego, że obóz, do którego trafili, ma regulamin sroższy od najcięższych więzień i że ma on być przestrogą nie tylko dla nich, lecz dla całego społeczeństwa. Jedyną – według komendanta obozu – wytyczną postępowania każdego z obywateli winna być wola marszałka Piłsudskiego. Zaś miejsce dla tych, którzy mieli na ten temat zdanie odmienne, było za drutami Berezy Kartuskiej.

Jeden cel
Bereza Kartuska miała jeden cel – złamać psychicznie osadzonych tak, aby już nigdy nie sprzeciwiali się władzom państwowym. Zakładano, że wystarczą na to trzy miesiące, ale wobec opornych można było przedłużać pobyt. Pierwszymi osadzonym byli działacze Obozu Narodowo–Radykalnego. W nocy z 6 na 7 lipca przywieziono do Berezy: Zygmunta Dziarmagę, Władysława Chackiewicza, Jana Jodzewicza, Edwarda Kemnitza, Bolesława Piaseckiego, Mieczysława Prószyńskiego, Henryka Rossmana, Włodzimierza Sznarbachowskiego i Bolesława Świderskiego.
A oto, co ustaliła komisja prof. Bohdana Winiarskiego powołana w 1940 roku w Londynie do udokumentowana przypadków łamania praw człowieka przez rządy sanacji:

„Pobudka była o 4 rano, pół godziny później śniadanie (niesłodzona kawa zbożowa lub żur i 400 gramów czarnego chleba na cały dzień). O 6.30 rozpoczynały się zajęcia (praca lub gimnastyka), które trwały do 11.00. Obiad był w południe i składał się z gorącego płynu bez tłuszczu nazywanego zupą i porcji kartofli. Do kolacji kontynuowano zajęcia. Kolacja była o 17.00 i składała się z niesłodzonej kawy zbożowej lub żuru. Przygotowania do snu zarządzano o 18.30. Racje żywnościowe były niewystarczające. Więźniowie Berezy pozostawali głodni, a nie zezwalano na paczki od rodzin”.

I dalej w raporcie czytamy:
„Izba ta była pusta, bez jakiegokolwiek umeblowania, okna były zabite do połowy dyktą, górne zaś były otwarte, podłoga betonowa. Temperatura wskutek nieopalania w zimie była stale poniżej zera. Przez cały dzień więźniowie musieli stać zwróceni twarzami do ściany. Na noc kładli się na gołą podłogę, bez nakrycia. Co pół godziny policjant alarmował śpiących więźniów, kazał im wstawać, ustawiać się pod ścianą w szeregu, odliczać, biegać, skakać, padać, siadać itp., po czym znowu więźniowie kładli się do snu po to, by w następnej półgodzinie powtórzyła się ta sama udręka. Jakiekolwiek uchybienie w postawie, które dowolnie oceniał policjant, powodowało natychmiastowe bicie pałką. Zresztą w izbie tej bito więźniów stale bez jakiegokolwiek powodu oraz masakrowano ich do krwi”.

Stefan Łochtin, działacz Stronnictwa Narodowego przebywający w Berezie od lutego do marca 1938 r., zeznał przed komisją Winiarskiego, że gimnastyka była jednym z największych udręczeń zarówno ze względu na długotrwałość (siedem godzin dla tych, których nie kierowano do pracy i brak przerw), jak i prowadzenie jej „systemem karnych ćwiczeń wojskowych, stosując ciągle komendy „padnij”, „czołgaj się”, urządzając całe godziny biegów itd. Widać było, że celem tych ćwiczeń było osiągnięcie największego zmęczenia więźnia. Dla przykładu podaję, że jeden z komendantów, młody policjant Idzikowski, specjalnie dokuczał aresztowanym ciągłym ćwiczeniem przysiadów na cztery tempa (przy jednoczesnym trzymaniu rąk w bok). Trwało to bardzo długo (do 200 przysiadów w jednej turze). Lubił również zatrzymywać całą grupę w pozycji „półprzysiad z wyrzutem rąk w bok”, po czym przez kilkanaście minut chodził wzdłuż kolumny ćwiczebnej i sprawdzał postawę każdego. Do gatunku równie męczących ćwiczeń należał marsz „kaczym chodem” (w półprzysiadzie, ręce wyrzucone w górę).
Spośród „ćwiczących” wybierano specjalną grupę, tzw. ironicznie „podchorążówkę”. Kierowano do niej opornych (tj. tych, których policjanci uznali za opornych) i nowo przybyłych. Grupa ta ćwiczyła albo na sali służącej w lecie za pracownię betoniarską (każde poruszenie tam podnosiło z podłogi tumany betonowego kurzu leżącego grubą warstwą do 5 cm i powodowało duże trudności w oddychaniu) lub za rogiem bloku mieszkalnego, w miejscu, gdzie z ustępów wypływała uryna ludzka, rozlewając się w wielkie kałuże. W dniach odwilży ćwiczono tu z dużym upodobaniem ćwiczenia czołgania się. Ponieważ większość aresztowanych nosiła własne ubrania, ulegały one całkowitemu zniszczeniu, ohydnie śmierdziały, powodując wzrost uczucia obrzydliwości. W betoniarni ćwiczono zaś przeważnie „padnij”, a następnie biegi w tumanach pyłu. Policjanci kierowali tym ćwiczeniem, wydając komendy zza okna z podwórza”.

Do prac należało czyszczenie ustępów dokonywane małą szmatką, a więc w praktyce gołymi rękami. Przed posiłkiem nie pozwalano umyć rąk ubrudzonych kałem. Gdy jeden z więźniów zwrócił się z taką prośbą, usłyszał: „Ty kurwo inteligencka, możesz obiad z gównem jeść”.
Za najbardziej uciążliwą pracę uznawano pompowanie wody, które odbywało się przy użyciu kieratu. Orczyki były tak przymocowane, że więźniowie musieli pracować w głębokim pochyleniu. Kazano wykonywać również prace całkowicie bezsensowne jak kopanie i zasypywanie rowów, przenoszenie ciężkich kamieni z miejsca na miejsce. Więźniowie musieli poruszać się biegiem. Nie wolno im było ze sobą rozmawiać. Policjanci zwracali się do nich per  „skurwysynu”, „kurwa mać”, „świńskie ścierwo”.
W nocy przeprowadzano rewizje. Jak zeznał Stefan Niezgoda, policjant skierowany do służby w Berezie: „Przed zarządzeniem rewizji wszyscy więźniowie musieli się rozebrać do naga i przejść przez korytarz biegiem do jednej z sal. Przejście to było dla uwięzionych katuszą, gdyż gonili oni wśród kurzu, a stojący na korytarzu policjanci bili ich pałkami”.

Stanisław Cat-Mackiewicz, zesłany do Berezy wiosną 1939 r., stwierdził przed komisją Winiarskiego, że torturą było nawet wypróżnianie się: „wolno było tę czynność fizjologiczną załatwić tylko raz na dobę, rano – 20 ludzi stawało w pokoju z betonową podłogą i na komendę „raz, dwa, trzy, trzy i pół, cztery” każdy z nich miał obowiązek rozpiąć się, załatwić się i zapiąć się, co było oczywiście czasem niewystarczającym absolutnie, tym bardziej, że całość komendy nie mogła wynosić więcej czasu niż półtora sekundy najwyżej. Wobec czego ludzie stale chodzili z niewypróżnionymi żołądkami, co zwłaszcza było dolegliwe przy owej gimnastyce polegającej na kilkugodzinnym kaczym chodzie”.

Liczebność osadzonych w Berezie wahała się od 100 do ponad 600. Numery, które otrzymywali przybyli w 1939 r., zbliżały się do 3000. Według oficjalnych danych w obozie straciło życie 13 osadzonych.

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*