Premier Donald Tusk ogłosił, że w sprawie reformy systemu emerytalnego jest zdeterminowany i nie przewidział jakiejś wielkiej debaty na temat proponowanych rozwiązań. Ani tak zwanych konsultacji. Pewnie trochę będzie musiał premier tu i ówdzie coś dać, coś ująć, żeby lud zobaczył, że premier jest elastyczny, zasada jednak pozostanie niezmieniona: musimy pracować dłużej na ZUS.
Każdy, kto zakwestionuje taki pogląd, ogłoszony będzie komunistą lub populistą, zostanie wypchnięty poza główny nurt polityki, uznany przez wierne neoliberalnym zasadom media za ekstremistę. Więc nikt nie kwestionuje, a opozycja i związkowcy chcą tylko trochę środków znieczulających.
I tak jest od ponad 20 lat. W Polsce rządzą i robią porządki neoliberałowie, dla których wyznaniem wiary jest, że człowiek musi sobie radzić sam, a państwo ma tylko pilnować porządku. I sporo w tej sprawie zrobiono: bezpłatna służba zdrowia praktycznie nie funkcjonuje, państwowa kolej jest w ruinie, państwowy mecenat kulturalny jest symboliczny, nakłady na oświatę i naukę mamy najniższe wśród krajów UE, mieszkań buduje się dwa razy mniej niż za Gierka i są one dla przeciętnie zarabiających niedostępne (a w Unii mniej metrów i izb na rodzinę ma tylko Rumunia), nie ma żłobków, przedszkoli, wszelkie programy socjalne zostały zredukowane do symbolicznych, nawet policja nie ma na benzynę.
Wszystko w myśl fundamentalnej zasady: państwo ma sprzyjać przedsiębiorczym i zaradnym, a biedni są sami sobie winni, że są biedni, i jak się bogaci staną jeszcze bogatsi – to i biednym się polepszy. Donald Tusk – przewodniczący niegdysiejszego KLD – wiarę te szczerze wyznaje. I ta neoliberalna opcja nie napotkała przez 20 lat żadnej programowej alternatywy ze strony niezliczonych działających w tych latach ugrupowań partyjnych czy związkowych. Ani lewica, ani prawica, z narodowcami włącznie, nikt nie kwestionował generalnego kierunku przemian: prywatyzacji wszystkiego, reprywatyzacji (na razie głównie na rzecz Kościoła, ale spadkobiercom różnych arystokratów też się to i owo dostało) oraz ograniczania socjalnych i opiekuńczych funkcji państwa.
Twierdzenia, że jak się zmusi ludzi do dłuższej pracy, to przybędzie w ZUS pieniędzy i emeryci będą żyli dostatniej – też nikt nie podważa. Bo to takie oczywiste. I nie ma odważnego, który powie: to nieprawda!
Nie ma prostaczka, który, wolny od przymusu politycznej poprawności, wbrew wszystkim powie: król jest nagi. Donald Tusk i jego wierny minister Rostowski mają więc wszelkie podstawy, aby lekceważyć protesty. Rządowa narracja i rządowa diagnoza są jedynymi funkcjonującymi w publicznej przestrzeni. Przeciwnicy premiera nie podważają przecież jego argumentów ani diagnozy (że może zabraknąć pieniędzy na emerytury) – oni chcą tylko polityki osłonowej.
Rządowy argument jest taki: pracujących Polaków w przyszłości będzie mniej, a więcej emerytów, więc muszą Polacy pracować dłużej, żeby ZUS miał na wypłaty. Faktycznie, za 20 lat będzie nas o 2 miliony mniej, ale obywateli po 65 roku życia będzie nie, jak dzisiaj, 15 procent, lecz 25 procent. Ale dzisiaj, kiedy jest nas jeszcze 38 milionów i aż 25 milionów w wieku teoretycznie produkcyjnym (18-64 lata) – dla około 5 milionów z nas pracy w Polsce nie ma!
Jest 2 miliony zrejestrowanych bezrobotnych, kolejne 2 miliony szuka pracy za granicą, i jest jeszcze ponad 2 miliony studentów, z których przynajmniej milion studiuje, bo coś musi z sobą zrobić, gdy roboty dla nich nie ma.
Takie są fakty, o których Donald Tusk ani się nie zająknie. Gdyby w najbliższych latach pojawiło się w Polsce 3 miliony normalnych (nie dorywczych i nie za 800 złotych miesięcznie) miejsc pracy, ZUS nie miałby żadnych problemów. Łatwo policzyć, że 3 miliony etatowych pracowników nawet przy dzisiejszej płacy minimalnej dałoby dodatkowe wpływy do ZUS blisko 20 miliardów złotych.
Problem w tym, że nikt w Polsce nie wie, skąd wziąć te nowe 3 miliony miejsc pracy. Donald Tusk nie wie, nie wie też prezydent Komorowski, wielki zwolennik reformy, ani minister Rostowski nie wie, ani te stada ekonomistów z Centrum im. Adama Smitha. A tym bardziej nikt z nich nie wie, ile będzie pracy w Polsce za lat dziesięć czy dwadzieścia! Jeśli wierzyć prawie wszystkim światowym autorytetom ekonomicznym i socjologicznym – pracy będzie mniej, a już na pewno będzie jej mniej w Europie.
W tzw. ponowoczesności i globalnym świecie (w którym państwa nie mają ekonomicznej suwerenności) kapitał – a wraz z nim miejsca pracy – wędruje swobodnie między kontynentami, a postęp techniczny bezwzględnie redukuje zatrudnienie.
Problemem przyszłości będzie organizowanie ludziom zajęć! Tylko wybrani szczęśliwcy znajdą zatrudnienie w skomputeryzowanych, zautomatyzowanych i obsługiwanych przez roboty fabrykach i w coraz bardziej wyrafinowanych usługach. Pozostali zaś, żeby się z nudów nie pozabijali, nie zwariowali, żeby sobie żyli godnie i szczęśliwie (w miarę) muszą mieć zajęcie, jakiś powód wyjścia z domu, jakiś cel w życiu. Dlatego całkiem poważnie dyskutuje się nie o wydłużaniu czasu pracy, ale o jego skracaniu; rozważa się tzw. obywatelskie płace, obywatelskie emerytury, obywatelskie ubezpieczenia zdrowotne – czyli powszechne, niezależne od pracy, chociaż niewielkie, byle starczyło na skromne życie (coś na kształt dzisiejszego Kuwejtu, tylko biedniej).
Głęboko wierzę, że Donald Tusk zna te prognozy. Ma przecież sztab doradców, w wśród nich również takich, którzy czytają coś więcej niż wyniki sondaży opinii. I są eksperci, którzy powiedzieli rządowi, że najpewniej miejsc pracy będzie ubywało w Polsce szybciej, niż w będzie ubywało – nawet w najczarniejszych demograficznych prognozach – zdolnej i gotowej do pracy ludności.
Za 20 lat Polaków w wieku produkcyjnym (18-64 lat) będzie tylko niespełna 22 miliony. To jednak oznacza, że za 20 lat będzie nas do pracy tylu, ilu nawet dzisiaj nie znalazłoby w Polsce zatrudnienia!
A przecież jest wykluczone, żeby te wszystkie istniejące jeszcze kopalnie, huty, fabryki, budowy za 20 lat jeszcze żyły i pracowały z takimi licznymi załogami. Nawet w urzędach – dzisiaj zatrudniających setki tysięcy ludzi – nowoczesne systemy komputerowe zrewolucjonizują zatrudnienie.
Więc dlaczego Donald Tusk jest tak zdeterminowany do wydłużania czasu pracy? Bo ani on, ani jego otoczenie, ani – jak napisałem wyżej – większość polityków, politologów i dopuszczanych do publicznego głosu ekonomistów nie może wyzwolić się z władzy neoliberalnych dogmatów. Donald Tusk jest niezwykle zdolnym politykiem, sprawnym premierem i ma wilcze oczy – ale nie jest wizjonerem, nie jest mężem stanu, nie jest Bismarckiem, który wprowadzając powszechny system emerytalny w Niemczech tworzył nowy porządek, łamał obowiązujące schematy i opór całej ówczesnej klasy politycznej, nie tylko pruskich junkrów.
Polska klasa polityczna, jako całość, a tym bardziej premier ze swoimi najbliższymi współpracownikami nie są w stanie rozważać innych, niż neoliberalne, wolnorynkowe, funkcji państwa. A więc drastycznej zmiany w redystrybucji dochodów (zwiększenie podatków bogatym), aktywności państwa w organizowaniu zatrudnienia (zajęcia), zapewnienia rodzinom środków utrzymania, opieki nad słabszymi itd., itd. To byłaby zdrada ideałów i wartości. Na szczęście dla premiera nikt od niego takiej zdrady nie wymaga.
I właśnie dlatego twórcy emerytalnej reformy z pełną – tego jestem pewny – świadomością proponują ruch pozorny – wydłużenie czasu pracy dla ratowania bilansu ZUS. Bo coś trzeba robić, bez wątpienia, Europa, Bak Światowy, MFW i agencje ratingowe czekają na ruch…
Lepszy ruch pozorny, niż żaden. Przecież wiadomo, że zmuszenie do dłuższej pracy starych, automatycznie zmniejszy liczbę miejsc pracy dla młodych. Pytani o to rządowi eksperci odpowiadają, że to nieprawda, że tak nie będzie. Ale nie odpowiadają – jakim cudem tak nie będzie.
Nie mówią też, gdzie będą pracować zaawansowani wiekiem panie i panowie. Dzisiaj pracuje tylko niespełna połowa osób w wieku 55-59 lat (w Niemczech blisko 80 proc.) i nawet nie 20 procent 60-latków (w Niemczech ponad połowa); już dzisiaj znalezienie w Polsce pracy przez ponad pięćdziesięcioletnich ludzi graniczy z cudem, a chętnych do zatrudnienia 60-latków po prostu nie ma.
Skończy się to wszystko drastycznym zwiększeniem wydatków z tytułu zasiłków chorobowych i socjalnych. W odróżnieniu jednak od emerytur – tu nikt niczego nie musi gwarantować. Więc będzie taniej. I o to chodzi.
Więc najlepiej byłoby o tym otwarcie powiedzieć. A nie opowiadać tym wszystkim hutnikom, betoniarzom, szwaczkom i kasjerkom i magazynierkom w hipermarketach, nauczycielom, kierowcom, tym ludziom zmagającym się z codziennością i z lękiem oczekującym kolejnej redukcji czy restrukturyzacji, że praca to przecież przyjemność, powołanie człowieka i że to dla ich dobra się czyni.
Owszem, jeśli się jest prezesem, dyrektorem, ważnym urzędnikiem, uczonym profesorem, doktorem, komentatorem telewizyjnym, doradcą premiera a choćby ministra; kiedy się w pracy realizuje swoje ambicje i wysila tylko intelektualnie, zarabiając przy tym godziwe pieniądze – praca jest dobrem i powołaniem i chce się pracować jak najdłużej, jak pozwolą, to nawet do osiemdziesiątki. Kiedy się jest elitą, wspiera się Donalda Tuska całym sercem i nie czeka na nowego Bismarcka…
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis