Podobno będziemy rozkopywać groby ofiar katastrofy smoleńskiej. Będziemy, ponieważ trzeba wreszcie znaleźć niezbite dowody na to, że dowody zamachu zostały przez sprawców zamachu zniszczone. Czy przez Putina, czy przez Tuska, to się jeszcze okaże, pewne jest natomiast, że zniszczone zostały, bo inaczej by były.
Jest to argumentacja nie do podważenia. Najlepiej wyłożył ją już blisko 80 lat temu wybitny prawnik radziecki, polskiego zresztą pochodzenia, Andriej Wyszynski, w trakcie tzw. procesów moskiewskich. Żądając rozstrzelania „tych wściekłych psów” (czyli czołowych komunistycznych przywódców) dowodził, że brak dowodów ich spiskowej działalności przeciw socjalistycznemu państwu jest dowodem niezbitym ich winy. Bowiem im straszliwszy, bardziej tajny i zbrodniczy jest spisek, tym mniej jego śladów.
Logiczne jest przeto – wywodził prokurator Wyszynski – że idealny, perfekcyjny spisek nie pozostawi żadnych materialnych dowodów swojego istnienia, a skazać zbrodniarzy trzeba. Wystarczy więc, żeby winni przyznali się i już. Oczywiście przyznali się wszyscy, kilka milionów ludzi się przyznało, połowa korpusu najwyższych dowódców, z marszałkiem Tuchaczewskim na czele, przyznała się do współpracy z wywiadami japońskim, niemieckim, polskim, angielskim, a i do latanie na miotle, i do pedofilii by się przyznała, gdyby śledczy sobie tego życzyli.
Warto przy okazji zauważyć, że prokurator Wyszynski prochu nie wymyślił; jego koncepcja procesowo-dowodowa jest tylko twórczym i genialnym rozwinięciem procedury inkwizycyjnej, opisanej już w papieskiej bulli w 1252 roku. Wobec nadzwyczajnych trudności dowodowych związanych z czarami i herezjami, papież Innocenty IV zalecił był tortury, jako najlepszy sposób na udowodnienie zbrodni. I to działało prawie 600 lat!
Można więc powiedzieć, nic nowego, władza sięga w potrzebie do sprawdzonych wzorów. Nie jest to jednak takie proste. Bo procedury inkwizycyjne wymyślono, aby zwalczyć religijną opozycję, która naruszała uświęcony sojusz korony i ołtarza (te czarownice palono na stosach początkowo sporadycznie, niejako przy okazji, dopiero w XV wieku stało się to masową rozrywką ludu), a spiskowców i sabotażystów Stalin kazał wymyślić, żeby pozbyć się samodzielnych konkurentów. Krótko mówiąc, zawsze chodziło o władzę.
A o co chodzi teraz? Przecież władza jest w rękach właściwych ludzi i dla wzmocnienia ich władzy i do przyspieszenia dobrej zmiany zaprzeczanie katastrofie nie jest potrzebne. Skąd się bierze tak niesłychana potrzeba udowodnienia – wbrew wszelkim znanym faktom, z nagraniami rozmów pilotów na czele – że to był zamach, a nie katastrofa?
Jest jedna odpowiedź. Z osobliwie pojętego patriotyzmu. To znaczy z wewnętrznego absolutnego przekonania, że polscy piloci (oczywiście najlepsi na świecie są polscy piloci, bo polecą na drzwiach stodoły, bo Żwirko, bo Dywizjon 303) nie mogli popełnić aż tak rażących błędów, no po prostu nie mogli! Polski generał nie mógł wysłać niedoświadczonej załogi w taki rejs! To wykluczone. Więc pozostaje zamach. I pozostaje logika: skoro brak dowodów, to znaczy, że dowody zniszczono.
Temu samemu służyć ma zapowiadane rozkopywanie grobów w Jedwabnem. Dla prawdziwego patrioty jest zupełnie nie do zaakceptowania, że Polacy wzięli i spalili w stodole kilkuset Żydów. Polacy tak nie robią! Wykluczone! Dlatego badaczy, którzy udokumentowali tę zbrodnię, trzeba zwolnić z roboty (przede wszystkim z IPN), bo nie są wystarczającymi patriotami i kopać, kopać, szukać dowodów na to, że to jednak nie my, nie Polacy. A jak nie będzie takich dowodów, to znaczy, że zostały zniszczone, ukryte, zatajone.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis