W Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, czyli u pani minister Kudryckiej, nad konieczną, niezbędną i absolutną reformą całego wyższego szkolnictwa i naukowego środowiska pracuje tuzin zespołów, a każdy z tych zespołów ma tuzin pomysłów w każdym kalendarzowym miesiącu. Ten totalny bałagan nie jest, oczywiście, tematem na felieton, bo omówienie choćby najważniejszych globalnych pomysłów i projektów zajęłoby pełne 16 stron naszej gazety, a i tak byłoby to tylko omówienie pobieżne.
Ale ostatni pomysł resortu – będący częścią koncepcji, będącej z kolei częścią jednej z wizji – zasługuje na skromną uwagę felietonisty. Otóż wymyślono, że dzieci profesorów nie powinny mieć prawa do robienia naukowej kariery (doktoryzowania się, habilitowania ani zatrudniania) w szkołach swoich uczonych rodziców. Bo to nieetyczne, nieeleganckie i nosi znamiona korupcji, a rząd premiera Tuska korupcją i kolesiostwem się brzydzi. Zabronienie więc córce profesora prawa Uniwersytetu Poznańskiego doktoryzowania się na Wydziale Prawa w Poznaniu, a synowi profesora kardiochirurgii uczelni warszawskiej habilitowania się w Warszawie ma wreszcie uzdrowić polską naukę.
No, ręce opadają! Pani minister i jej zaufanym reformatorom pomyliło się załatwianie posady w resorcie synowi przez tatusia ministra albo etaciku w miejskiej spółce córce burmistrza z kontynuowaniem rodzinnej tradycji naukowej. Jak świat światem obecne były wszędzie i zawsze klany prawników, lekarzy, psychologów, a także dziennikarzy, muzyków, aktorów. Bo nic bardziej naturalnego i normalnego: przecież osobowość, zainteresowania, wrażliwość i intelekt kształtują się w domu! I dlatego tak często zawody wymagające szczególnych predyspozycji intelektualnych i osobowościowych są kontynuowane przez dzieci. Tak było, jest i niech tak będzie!
Jest oczywistą oczywistością, że córka profesora prawa łatwiej pokona egzaminacyjne bariery w drodze na studia, a później – jak tylko będzie chciała – sprawniej i szybciej się doktoryzuje albo znajdzie patrona w adwokackiej czy notarialnej kancelarii. I nie dlatego, że jej tatuś to załatwi – chociaż i takich przypadków jest sporo – ale dlatego, że jest lepsza od konkurentów. Lepsza doświadczeniami domowymi, nawykami i aspiracjami. Dzieci lekarzy łatwiej dostają się na medycynę i robią szybciej kariery od kończących medycynę dzieci hydraulików czy nauczycieli nie dlatego – choć i tak bywa – że tatuś albo mamusia coś załatwili, ale dlatego, że od dziecka chłonęli tę szczególna atmosferę dyżurów, wezwań i lekarskich ksiąg. Czyli są lepsi (piszą lepsze prace doktorskie, szybciej zdają egzaminy specjalizacyjne, łatwiej znajdują się w zamordystycznych kancelariach prawnych itp.).
Z tych samych względów dzieci artystów szybciej robią kariery w świecie artystycznym, dzieci dziennikarzy – w dziennikarstwie, skrzypków – w salach koncertowych, a tenisistów – w Wimbledonie. Przy czym operujemy tu rozumowaniem statystycznym, wyłącznie statystycznym, co oznacza, że syn murarza może być lepszym okulistą od syna ortopedy, ale zazwyczaj jest odwrotnie. I dlatego to działało, jak historia długa: kowale wychowywali kowali, murarze – murarzy, rybacy – rybaków, synowie dziedziczyli warsztatu i umiejętności ojców, a dzisiaj dziedziczą predyspozycje również córki po matkach, bo mamy równouprawnienie.
Myślę też, że – statystycznie! – lepszym ministrem będzie córka mądrego ministra, niż córka rybaka. A najlepszym będzie córka, która nie mając dobrego pomysłu, nie będzie w zamian forsować głupiego.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis