Leszek Miller, autor słynnego już bon motu, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy (mocno zresztą niefortunnego, biorąc pod uwagę, jak zakończyła się ta polityczna kariera), postanowił podarować czytelniczkom Super Expressu swój felieton na Dzień Kobiet. Przedziwny to tekst – począwszy od prowokacyjnego tytułu („Wyznanie lewicowego konserwatysty”), a na osobliwej treści skończywszy.
Na początku przypomina autor niedawne wydarzenia na stacji Orlen w Rymaniu („oto do czego zdolna jest kobieta, gdy facet ją mocno wkurzy”), później przyznaje, że kobiety ciągle muszą borykać się z rozmaitymi przejawami dyskryminacji, ale dodaje, że nie rozumie, po co ta walka o feminatywy („czy koniecznie o waszej podmiotowości, powadze oraz ważności dla państwa muszą świadczyć: „pedagożka”, „adiunktka”, „inżynierka”?), by wreszcie zakończyć apelem: „byście nie przestawały być, niczym mgiełka nad łąkami o poranku, celem i nagrodą, ozdobą i szczęściem (…) Przecież to i tak nic nie zmieni, bo zawsze będziecie dla nas tajemnicą i odkryciem, nadzieją i beznadzieją, dobrem i złem, pięknem i mrokiem”.
Cóż, są takie teksty, wobec których odbiorca pozostaje bezradny. Co właściwie chciał przekazać kobietom Leszek Miller, nie wiem, ale wiem jedno – gdyby on sam, a także cała rzesza męskich „ekspertów od wszystkiego” zamknęła na moment usta i zaczęła słuchać, kobiety przestałyby się im wydawać tajemnicą. Ba, może nawet zaczęłyby się jawić jako ludzie, a nie mgiełka.
8 marca 1909 roku na ulice Nowego Jorku wyszło 15 tysięcy ludzi rodzaju żeńskiego, domagających się praw politycznych i ekonomicznych. Były to głównie pracownice przemysłu odzieżowego, pracujące w fatalnych warunkach i za głodowe stawki. Protesty, demonstracje i strajki wybuchały zresztą i wcześniej, i później – czas był gorący, a nastroje napięte. Amerykańskie i angielskie kobiety, nazywane sufrażystkami (od ang. suffrage – głosowanie, prawo głosu) coraz niecierpliwiej żądały prawa do edukacji (zwłaszcza dostępu na uniwersytety), reformy prawa rodzinnego (zniesienia zależności od mężów, równych praw małżonków do decydowania o wychowaniu i losie dzieci), równouprawnienia ekonomicznego (prawa do pracy i równej płacy, prawa mężatek do dysponowania własnymi zarobkami i majątkiem). Oraz – oczywiście – praw wyborczych.
Protesty te wcale nie były takie pokojowe – dochodziło do starć z policją, demolowania wystaw, ataków na polityków. Najsłynniejsza brytyjska sufrażystka, Emmeline Pankhurst, która wiele miesięcy spędziła w więzieniach, ale nie przestawała mawiać, że „argument rozbitej szyby to najcenniejszy dziś argument w polityce” w artykule „Dlaczego walczymy” tak tłumaczyła radykalizm działań: „kobiety w moim kraju, które całe życie walczyły o reformy, bez prawa głosu nie były nawet w stanie nakłonić posłów, by ich wysłuchali, a tym bardziej wymóc owych refom”.
W Polsce (bardziej wtedy imaginacyjnej, niż realnej) protesty nie były tak spektakularne, ale były. Już w XIX wieku ożywioną działalność prowadziły entuzjastki (grupa kobiet z warszawskiej inteligencji, skupiona wokół pisarki Narcyzy Żmichowskiej), a w Galicji, najbardziej liberalnej politycznie, działały aktywistki na rzecz prawa wyborczego dla kobiet. To tam powstał Kobiecy Komitet Wyborczy, który w 1907 r. zorganizował happeningową „kampanię wyborczą” znanej malarki lwowskiej, Marii Dulębianki, jako kandydatki w wyborach do Sejmu Galicyjskiego (choć zdobyła ponad pół tysiąca głosów, oczywiście odrzucono jej kandydaturę ze względów formalnych).
Gdy dziś słucham i czytam wypowiedzi polskich polityków – nie, nie tylko Leszka Millera – mam wrażenie, że wskazówki zegara cofnęły się o sto lat. Beata Kempa, europosłanka z Solidarnej Polski, takie ma refleksje na temat obecności kobiet w polityce: „Warunek jest jeden – mąż. Jeśli jego akceptacji nie ma ani nie będzie, z czego nie czynię zarzutu, to naprawdę trzeba się zastanowić”.
Nie wiem, czy pani Kempa słyszała kiedykolwiek o Lucretii Mott, Elizabeth Cady Stanton, Emily Davison, Emmeline Pankhurst czy choćby naszej Dulębiance – nie mówiąc już o tysiącach innych kobiet, nazywanych wariatkami, ladacznicami i burzycielkami porządku publicznego, protestujących na ulicach miast u progu XX wieku. Ale to właśnie im – tamtym „wariatkom” i burzycielkom spokoju – zawdzięcza dziś możliwość istnienia w polityce i wypowiadania na głos swych teorii. Za zgodą męża lub bez.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis