Mniej więcej za miesiąc Wrocław otrzyma tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016, ale już teraz pełną parą ruszyły przygotowania do skonsumowania tego wyróżnienia i to zgodnie z zaleceniami klasyków marksistwa-lenistwa. Najpierw (według zaleceń Lenina – „kadry decydują o wszystkim”) magistrat wybrał dyrektora Biura Festiwalowego Impart 2016. Padło na Krzysztofa Maja, w cywilu rzecznika prezydenta Lubina i wicestarostę, rekomendowanego jako „wybitnego menadżera”. Zaś szefa artystycznego projektu ESK Krzysztofa Czyżewskiego wypatrzono na Podlasiu, w Sejnach, w ośrodku Pogranicze, człowieka znanego miejscowej społeczności jako „wybitny artysta”. Tak panów Krzysztofów przedstawił Jarosław Broda, dyrektor magistrackiego wydziału kultury, a ja go tylko cytuję, bo akurat z powiatowego menadżerstwa i prowincjonalnego artyzmu nie jestem mocny. Dyrektor poinformował też, że panowie obejmują swoje stanowiska już 1 lipca br. bo do 2016 roku czasu zostało już niewiele.
Natomiast prezydent Wrocławia nie tylko zapowiedział, że „będzie osobiście nadzorował projekt ESK i koordynował poczynania dwóch panów Krzysztofów”, ale również zgodnie z wytycznymi niejakiego Dżugaszwilego („bez planu sobie nie poradzisz”) przedstawił plan zamierzeń Europejskiej Stolicy Kultury. Wynika z niego, że „miasto wypięknieje i przygotuje nowe wabiki dla przynajmniej 6 mln gości (dzisiaj jest ich 3 mln) oraz przyciągnie na imprezy kulturalne 15 proc. mieszkańców” (dzisiaj tylko 7 proc. uczestniczy w tych imprezach). No cóż, tym zamierzeniom nie można odmówić ambicji. Należy tylko żałować, że tak kreślonej przez prezydenta wizji w czasie wykładu w Domu Europy przysłuchiwało się zaledwie kilkadziesiąt osób i to bardziej z etatowego obowiązku niż miłości do ESK.
A póki co, z woli urzędników i samowoli troglodytów miasto systematycznie „czyszczone” jest z rzeźb plenerowych, z których słynęło jeszcze dwadzieścia lat temu. Rzeźb wykonanych przez znakomitych wrocławskich artystów, takich jak Janina Piekocińska, Łucja Skomorowska, Tadeusz Teller czy Jerzy Boroń, a nie jakichś Janków Muzykantów. Urzędnicy swoje działania wykonują pod hasłem walki z komunistyczną przeszłością i tym samym udowadnianiają, że przed ich panowaniem była „czarna kulturalna dziura”. A troglodyci nie potrzebują ani ideologii, ani zachęty do demolki, tylko kilka groszy na spraye i łomy, gdyż tak widzą swoje funkcjonowanie w społeczeństwie. Czy do czasu ESK uda się panu prezydentowi i jednym i drugim pozamieniać rozumy? Praca jest z kategorii syzyfowych, ale próbować trzeba.
Natomiast wyczyny bandziorów, które od pewnego czasu mają miejsce na placu Solnym, to nie jest sprawa dla organizatorów ESK, ale organów ścigania. Chodzi o systematyczne wybijanie okien w siedzibie redakcji „Gazety Wyborczej”. Już cztery razy demolowano witryny w pełnym świetle miejskiego monitoringu, a straż miejska i policja oświadczają, że „sprawcy są nieznani”. Czy naprawdę mam tak nieudolnych policjantów i strażników miejskich, że są w stanie przechytrzyć ich prymitywne miejskie głupki? Czy trzeba wynajmować prywatnych detektywów, aby rozwiązali ten problem? W takim razie, po co opłacamy tylu mundurowych i tajnych agentów organów ścigania? Sprywatyzujmy i tę dziedzinę działalności państwa, a może wtedy będzie nam się żyło bezpieczniej.
Spółdzielca z Krzyków ma bardzo skuteczne rozwiązanie tego problemu. Otóż proponuje, aby redakcja wymieniła się budynkami z wojskiem. Na placu Solnym miałaby swoją siedzibę wojskowa stacja sanepidu, a przy ul. Ślężnej – redakcja. No bo jeżeli jest tak, jak twierdzi armia, że ich placówka jest absolutnie bezpieczna dla otoczenia, to może funkcjonować w każdym miejscu naszego miasta, zaś kręcących się po ulicy Ślężnej głupków z kamieniami łatwiej można wyłapać. Jest to jakiś pomysł, który warto poważnie rozważyć.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis