Świat głupieje. „Może to bez te nawozy śtuczne (…) może to wszyćko bez te atomy” – jak podejrzewał pół wieku temu ludowy bard Kazimierz Grześkowiak – a może jednak przez te smartfony, ale niewątpliwie głupiejemy. Nie powie tego żaden polityk, bo prędzej odgryzłby sobie jęzor ze strachu przed elektoratem i ogłupiałymi mass mediami, ale felietonista powiedzieć to może. Więc mówię.
Najwyżej zadzwoni do mnie jakiś czytelnik, jak to mi się zdarzyło dwa tygodnie temu, i powie, że „my Polacy nie życzymy sobie, żeby pan rzygał na Polski Naród”. Takie teraz obyczaje i poziom debaty. Bo aż tak głupiejemy.
Wiem – jak długa jest historia cywilizacji, tak długo pokolenia starych narzekały na podłą kondycję moralną i intelektualną pokoleń młodych. Jednak świat się rozwijał, kwitły cywilizacje. Zgoda, ale nawet jeśli na głupocie mas bazowały strategie polityczne (bo trzeba było mobilizować lud przeciwko komuś lub za czymś), to jednak cele polityczne wyznaczały elity. Tymczasem dzisiaj, nie tylko w Polsce i nie tylko w Europie, jedynym celem politycznym jest władza. Po co ta władza? Nieważne. Na tym polega głęboki kryzys demokracji.
Nie pytamy szkolnej dziatwy, czy woli siedzieć w szkole i uczyć się matematyki, polskiego, chemii i biologii, czy też pójść na lody, na basen lub do salonu gier komputerowych, gdyż odpowiedź byłaby oczywista. Kiedyś tam mądrzy ludzie uznali, że młodzież ma się kształcić, czy tego chce czy nie chce, bo to dla tej młodzieży, dla państwa i społeczeństwa jest dobre. Otóż to! Sensowna polityka uwzględnia fakt oczywisty, że tylko jakieś 8-12 procent (różnie piszą uczeni) populacji, zwanej w demokracji elektoratem, jest w stanie umysłowo ogarnąć złożoność problemów społecznych czy ekonomicznych państwa, dokonywać analiz przyczynowo-skutkowych w wieloletniej perspektywie. Dlatego rozumny polityk nie pyta, na przykład, ludu, czy woli 500 złotych do ręki czy wspomóc 40 miliardami zrujnowaną służbę zdrowia. Nie pyta, bo rozumny polityk wie, że za 6 tysięcy rocznych „pińsetek” wyborca ów nie zapłaci nawet za najprostszą operację zatok swojemu dziecku w prywatnej klinice i będzie skazany na dwuletnie czekanie na zabieg. Polityk, których chce tylko władzy – zapyta i da szmal do ręki.
Słucham debat (ha, ha) naszych polityków przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Rozpacz. „Załatwimy wam 100 miliardów” – mówią jedni, „damy 500 złotych na krowę” mówią drudzy, „wywalczymy związki partnerskie” obiecują trzeci, i tak dalej, i tym podobne idiotyzmy. Zero refleksji o idei wspólnoty, o istocie tego pomysłu. Nie idea, nie przyszłość są ważne. Ważne są głosy wyborcze, mówi się przeto to, co każą mówić spin doktorzy, czyli goście od robienia sondaży i ustalania tego, co akurat masowa publika chce usłyszeć, co „ciemny lud” kupi. W rezultacie ten sam polityk raz mówi, że Unia jest jakąś wyimaginowaną wspólnotą i nasz dzielny naród nie będzie się kłaniał Brukseli, a miesiąc później ogłosi, że przynależność do Unii warto wpisać do naszej konstytucji.
Robert Szuman i Konrad Adenauer – twórcy idei zjednoczenia – rozumieli, że sposobem na pokój jest likwidacja barier współpracy międzynarodowej, likwidacja granic przede wszystkim. Pierwszy był francuskim politykiem, ortodoksyjnym katolikiem, a drugi – strasznym Niemcem, kanclerzem, odwetowcem (w PRL-owskiej propagandzie pokazywano go w krzyżackim płaszczu). I ci przedstawiciele dwóch odwiecznie skłóconych państw i narodów, przecież wbrew ówczesnym nastrojom społecznym i tradycjom narodowym, postanowili wcielić tę wspólnotową ideę w życie. Ideę, która po ćwierćwieczu wielkiej politycznej pracy, edukacyjnym wysiłkiem tysięcy intelektualistów, zaowocowała Unią Europejską.
Nie lud wymyślił wielką ideę międzynarodowej wspólnoty. Lud ją dzisiaj może zlikwidować, jeśli ta wspólnota nie da 500 złotych na krowę i 200 na świnię i nie przyzna w traktacie, że Polska jest jej sercem. Tak przynajmniej wynika z przedwyborczej debaty, taki jest jej intelektualny poziom.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis