To krótkie, zwarte jak zaciśnięta pięść, zapożyczone z angielszczyzny (od ‚hate’ – nienawiść, wstręt) słowo weszło już na na stałe do polskich słowników i odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Śmiem nawet twierdzić, że jest jednym z najczęściej używanych słów. Być może, jak zauważa prof. Bralczyk, jest wygodne, bo łatwiej przyznać się do hejtu niż nienawiści. „A hejt przypomina takie staropolskie, trochę ludowe zawołanie hej. Jakieś okrzyki na konia: hejta, wiśta, hetta. Gdyby to była nienawiść, to byłoby to obrzydliwe słowo i nikt by się do niego nie przyznał”.
Najprostsza definicja hejtu: agresywne, obraźliwe, deprecjonujące kogoś treści, zamieszczane w internecie.
Hejter wcale nie musi nienawidzić hejtowanych osób. Ba, czasem mogą być mu one całkiem obojętne. Jego zasadniczym celem jest zaistnieć w sieci, krzyknąć do świata: jestem. I im więcej osób odpowie na tę zaczepkę, tym większą ma radochę. Współczesny wirtualny świat, powiedzmy sobie szczerze, bardzo mu tę działalność ułatwia. Bo w egalitarnym świecie globalnej sieci każdy czuje dziś przymus wypowiadania się – niezależnie od tego, czy ma coś ciekawego do zakomunikowania innym, czy nie ma.
Mgławicowość internetowych relacji, brak bezpośredniego kontaktu z odbiorcą – twarzą w twarz – daje przy tym złudzenie kompletnej bezkarności: łatwiej wtedy wypluć z siebie jadowite słowa, zanegować, wyszydzić, obrazić i wyśmiać. Konsekwencje łatwo przewidzieć, obserwujemy je zresztą na co dzień – w świecie realnym. To postępująca brutalizacja i radykalizacja języka.
„Wyprostowaliśmy się chyba nie całkiem /Znad skowytów, nawoływań, warknięć,/Bo w języku wciąż widzimy pałkę,/ A nie smyczek, pędzel czy skalpel”, śpiewa duet Bisz i Radex, czyli muzycy Jarosław Jaruszewski i Radek Łukasiewicz. Ich piosenka „Pokaż mi język” (z której pochodzi cytat) stała się częścią kampanii Narodowego Centrum Kultury, poświęconej odpowiedzialnemu używaniu języka w sferze publicznej.
To zresztą nie pierwsza taka kampania. Trzy lata temu Rada Języka Polskiego wystąpiła z głośnym apelem przeciw brutalizacji języka publicznego, manipulowaniu znaczeniami wyrazów, posługiwaniu się obraźliwymi etykietami i stereotypami. Tyle że już wtedy słowa te wydawały się spóźnione co najmniej o dekadę. Bo język nie zradykalizował się z dnia na dzień. Ten proces trwał w czasie, a granice tego, co można i wypada powiedzieć, przesuwały się systematycznie. Debaty zamieniały się w pyskówki, rzeczowe dyskusje – w słowne przepychanki. Gdy brakowało argumentów, sięgano po insynuacje.
Media miały w tym swoją, niesławną niestety, rolę. W pogoni za klikalnością, oglądalnością, słuchalnością serwowały (i wciąż przecież serwują) czytelnikom i widzom lekkostrawną papkę, sensacyjną, maksymalnie uproszczoną wizję świata – zerojedynkową niemalże. A w takim czarno-białym schemacie nie ma już miejsca na subtelności, detale, wahania, niuanse. Jak w piosence: „Język jest impresją, co więdnie pod presją, gdy masz opowiedzieć się po jednej ze stron. Chciałbym opowiedzieć siebie bezstronnie, czy mnie przyjmiesz bez uprzedzeń? Nie sądzę”.
Z dewastacją języka jest jak z dewastacją środowiska – może mieć nieodwracalne konsekwencje. I gdy okaże się, że jednak chcemy ze sobą rozmawiać, możemy już nie mieć do tego odpowiednich narzędzi. Co wtedy?
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis