Jak uczy historia, bezpośredni kontakt z przywódcą mocarstwa zawsze pomagał naszym pretendentom do władzy. Przeto nawet jakieś zawirowania z mieszkaniem pana Jerzego – tak eksploatowane przez konkurentów – nie zaszkodziły dr Nawrockiemu i dostał w pierwszej turze tyle procent, ile wróżono mu po wizycie w Gabinecie Owalnym.
I mnie to nie dziwi. Bo weźmy najdalsze nasze dzieje, kiedy jeszcze o Ameryce nikt w Europie nie słyszał i największym mocarzem był niemiecki cesarz. Jego wizyta w Gnieźnie i włożenie diademu na skronie Bolesława Chrobrego uznawana jest za nieoficjalną koronację polskiego władcy i największy sukces polskiej dyplomacji. Najsilniejszym na to dowodem jest zdecydowanie negatywna ocena tego cesarskiego gestu – jak i faktycznej koronacji ćwierć wieku później – przez ówczesnych i późniejszy kronikarzy niemieckich.
Później synowie Chrobrego i synowie jego synów – m.in. Mieszko II, Kazimierz Odnowiciel czy Władysław Herman – osobiście lub przez swoich przedstawicieli zabiegali o cesarskie wsparcie w swoich nieustających walkach o władzę z braćmi albo zbuntowanymi komesami. I trzeba powiedzieć, że cesarskie wsparcie – bywało nawet militarne – nieodmiennie przynosiło im sukces. I to jest oczywiste i zrozumiałe: cesarz zyskiwał wdzięcznych sojuszników i załatwiał swoje dynastyczne i materialne interesy, a ambitni Piastowie zyskiwali władzę. Szlachta i kmiecie byli też zadowoleni.
Trudniej było w epoce rozbicia dzielnicowego. Coraz liczniejsi książęta musieli wybierać do którego z możnych sąsiadów udać się po protekcję: do królów niemieckich, czeskich, a nawet bojarów ruskich. Ale jakoś sobie radzili, aczkolwiek, za cenę tych sojuszy, w bratobójczych wojnach piastowiczów odpadły od Korony Polskiej śląskie księstwa i Pomorze. I tych strat nie udało się odzyskać ani wojowniczemu Łokietkowi, ani nawet Kazimierzowi, zwanemu słusznie Wielkim, może dlatego właśnie, że zamiast robić sobie selfie z Luksemburgami kłócili się z nimi.
Wydając wnuczkę Kazimierza Wielkiego za Jagiełłę Polska robiła doskonały interes: Litwa zyskiwała mocnego sojusznika w swoich zmaganiach z Zakonem, a my mieliśmy wreszcie spokój na wschodniej granicy (zachodnia wtedy, w co trudno uwierzyć, była spokojna). I przez 200 lat panowania Jagiellonów żaden pretendent do tronu nie musiał szukać wsparcia u obcych mocarzy. Żaden! Polscy królowie współzarządzali europejską polityką. Jeszcze ponad 100 lat jakoś tam sobie radziliśmy (husarze byli nawet z wizytą w Moskwie), nasi władcy rządzili w miarę samodzielnie, ale o potędze mogliśmy już zapomnieć.
Od końca XVII i w XVIII wieku rządzili już Polską protegowani obcych potencji – Prus, Sasów, Szwedów, Francuzów i oczywiście Rosjan. Ostatniego naszego króla posadziła na tronie caryca Katarzyna (nota bene z domu von Anhalt-Zerbst i robił z nią Staś nie tylko selfie), ale ów był mądrym władcą i nie spełniał jej oczekiwań, więc na życzenie prawdziwych patriotów, którzy pojechali ze skargą na niego do Petersburga, z tronu go zdjęła i zlikwidowała Rzeczpospolitą Obojga Narodów.
Później też liczyliśmy na wsparcie: Dmowski na cara, Piłsudski na cesarza, ale żaden z nich nie dostąpił zaszczytu osobistego uścisku dłoni, więc nic z tego nie wyszło. Prezydent Wilson nam pomógł, bo mu grał na fortepianie Paderewski. Czy zrobili sobie fotkę, nie wiem. Dopiero w II Rzeczpospolitej – jak za Jagiellonów – obce moce nie decydowały o polskich rządach. Ale to był krótki epizod i – chociaż premier Sikorski miał uścisk dłoni i fotkę z Rooseveltem – nic to nie dało, bo w Jałcie Roosevelt akurat dogadał się w naszej sprawie z towarzyszem Stalinem. A miłość do tego monarchy najpełniej wyrażał towarzysz Bierut i on mianowany był na Kremlu prezydentem.
Tak to jest: dobry, uniżony i szczery hołd jest bezcenny. Obecny prezydent USA wiedział, z kim robi selfie, bo prawie 25 procent Polaków głosowało na jawnie antyunijnych, antyukraińskich, więc realnie proputinowskich kandydatów. Hołd złożony był właściwemu władcy.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis