„Mimozami jesień się zaczyna, złotawa, krucha i miła” pisał Julian Tuwim w jednym ze swych wierszy, choć dziś już pewnie mało kto kojarzy ten tekst akurat z Tuwimem. Unieśmiertelnił go w swojej piosence Czesław Niemen. Tuwimowskie mimozy – brzmiące tak eterycznie, poetycko i bezcieleśnie – rośliny o żółtawych kwiatach, nazywane też czasem, na ludowo, złotymi dziewicami lub złotymi rózgami, to w istocie gatunek o mocno prozaicznej nazwie: nawłoć pospolita. Kto jednak chciałby śpiewać piosenkę o nawłoci?
Zamknięci w betonowych miastach i odłączeni od natury mamy już raczej mgliste pojęcie o tym, jak mocno nazwy, których do dziś używamy – pór roku, miesięcy – związane są z przyrodą, z jej cyklami, z pracą na roli, którą cykle te wymuszały. Weźmy choćby samą jesień. To pochodna prasłowiańskiego słowa *osenь, łączącego się – morfologicznie i tematycznie – ze żniwami, z czasem zbiorów. Jesiennikiem nazywano niekiedy (no, po prawdzie, dość już dawno temu, bo w piętnastym wieku) także wrzesień.
Wrzesień, co łatwo rozszyfrować, to pora kwitnących wrzosów. Październik z kolei wziął swoją nazwę od paździerzy – odpadków po międleniu lnu, czyli jego obróbki w celu pozyskania włókna. Len siano wiosną, od kwietnia do maja, później starannie go pielono, żeby chwasty nie zanieczyściły włókien, a zbierano już po żniwach. W stodołach młócono i pozbawiano nasion (z nich pozyskiwano olej), a potem poddawano długotrwałym czynnościom: moczeniu, suszeniu, międleniu, czesaniu. Piszę „poddawano”, choć za tą bezosobową formą kryje się praca niezliczonych wiejskich kobiet, które wspólnie gromadziły się w każdej zagrodzie po kolei – ze swoimi międlicami do tarcia lnu – i, w ramach współpracy sąsiedzkiej, tarły ten len, czyszcząc go z paździerzy. Jak ważna i ciężka była to praca, możemy sobie dziś tylko wyobrażać. A musiała taka być, skoro po całym tym procesie pozostała nam w spadku nazwa. I to całego miesiąca.
Z listopadem sprawa nie jest prosta. Oczywiście, nietrudno domyślić się, że to czas spadających liści i stąd to określenie, czemu jednak nie nazwano go – co byłoby logiczniejsze – liściopadem? Ano dlatego, że pierwotnie w polszczyźnie nie istniało słowo liść, a jedynie list. Tak określano tę płaską, zieloną część rośliny wyrastającą z łodygi. Ale nie tylko: już w piętnastym wieku listem nazywano też kartkę, dokument, pismo – pewnie dlatego, że kojarzyły się z czymś cienkim i płaskim właśnie. Mniej więcej przez kolejnych sto lat te dwa znaczenia współistniały, a potem doszło do rozłamu: list, rozumiany jako pismo, pozostał listem, a na określenie zielonej części rośliny zaczęto używać słowa liść. Co ciekawe, zostało ono utworzone wtórnie – od formy „to liście”, istniejącej już w staropolszczyźnie jako rzeczownik rodzaju nijakiego oznaczający zbiorowość (tak samo, jak „to kwiecie” czy „to pierze”). Szybko zresztą o tej nijakiej formie zapomniano i liście stały się po prostu formą mnogą. Dziś o całym tym galimatiasie, i formalnym, i znaczeniowym, przypomina nam właśnie listopad, bo swoją nazwą nawiązuje do czasów, gdy liść był jeszcze listem.
Gdy minie listopad, przyjdzie grudzień, a grudzień to okres, gdy ziemia zamarza i zbryla się w grudy. W każdym razie tak było kiedyś. Potem nadchodzi styczeń (jedni dopatrują się w tej nazwie styku starego i nowego roku, inni zwyczaju podpierania tykami roślin, co praktykowano w tym okresie), a za nim luty, uznawany za najzimniejszy miesiąc roku. Stąd jego nazwa: dawny przymiotnik „luty” oznaczał coś srogiego, okrutnego i groźnego.
Nim jednak zagrozi nam luty, czeka nas jeszcze, miejmy nadzieję, parę pięknych chwil tej jesieni. W złocie, jak u Tuwima.
Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis